
Kiedy umawiamy się na spotkanie, Ania prosi o przeniesienie terminu o jakiś tydzień.
„Mam akurat bardzo mało czasu — rok magisterski zbliża się ku końcowi. A na domiar za kilka dni spotkanie naszej klasy, trzeba się przyszykować, by ten dzień wypadł nam ciekawie i treściwie, jest to przecież nasze spotkanie po pięciu latach”. „Owszem, spotykaliśmy się i spotykamy z niektórymi koleżankami i kolegami, ale to przecież nie to samo, co przyjść do szkoły i usiąść w swojej ławce” — mówi Anna Andrulenaitė, absolwentka gimnazjum im. K. Parczewskiego w Niemenczynie.
I kiedy wreszcie zasiadamy na pogawędkę, zaczynamy też od spotkania.
— Czy nie rozczarował cię i was wszystkich ten wieczór, bo czasami bywa, że ludzie myślą o sobie, a kiedy się spotykają, nie mają o czym mówić.
— O nie — z uśmiechem mówi moja rozmówczyni. — Tak nam te godziny upłynęły jak jedna. Bo to przecież bardzo ciekawie było się dowiedzieć, kto z nas co osiągnął w ciągu tego pierwszego pięciolecia. Niby wiedzieliśmy, kto o czym marzy, ale przecież w życiu bywa czasami inaczej — rezolutnie mówi młoda dziewczyna.
U niej na szczęście na razie wszystko układa się jak wymarzyła.
Matematykę zawsze lubiła i zawsze jej się dobrze powodziło, uczestniczyła w olimpiadach (jak za chwilę się dowiem, nie tylko matematycznych, bo szkołę ukończyła z wyróżnieniem, czyli była prymuską).
Dlatego też złożyła dokumenty do Uniwersytetu Wileńskiego na tę dyscyplinę. Posiada już dyplom lcencjacki, a obecnie jest na tym kierunku na magisterce.
Czy było ciężko nie tylko z racji na tak poważny kierunek studiów, ale też z racji na język litewski?
— Ale ty widocznie, Aniu, jesteś z rodziny mieszanej, wszak masz nazwisko litewskie? — mówię.
— O nie, moja rodzina jest czysto polska, bo i mama i tato to rodowici Polacy. A nazwisko nam zlituanizowano bardzo dawno. Mój pradziadek był Andrulianiec, a już dziadek, ojciec i my — mamy wariant litewski. Od pierwszego dnia na uniwersytecie wszyscy wiedzieli, że jestem Polką, ale nigdy ani koledzy, ani wykładowcy nie czynili mi żadnych przykrości” — mówi wesoła, komunikatywna dziewczyna.
Większą część czasu wolnego Ania jednak spędza wśród rodaków, z tej racji, że jest członkinią polskiego reprezentacyjnego zespołu pieśni i tańca „Wileńszczyzna”.
Najpierw w szkole była „Jutrzenka” i, jak mówi Ania, ona, jak też jej wszyscy koledzy i koleżanki z tego zespołu marzyli, by tańczyć w „Wileńszczyźnie”.
A jak już o tańcu, to taka mała wstawka. To, że w Niemenczynie wielu młodych ludzi porusza się lżej, zgrabniej — to przeogromna zasługa choreograf Leonardy Klukowskiej, przemiłej i jakże pracowitej pani Loni, która to już setki dzieci pierwszych kroków tanecznych nauczyła. Ba, nie tylko tańce tańczyć, ale też w swych sercach nosić. Bo to przecież swoje, polskie.
I znów wracamy do rozmowy z Anią, która, jak mówi, zaczęła tańczyć dosyć późno, kiedy była uczennicą klasy piątej. Bo jej brat Paweł zaczął tańczyć od klasy trzeciej. Tańczy w „Wileńszczyźnie” po dziś dzień.
Kiedy się o tym dowiaduję, nie omieszkam zapytać: „Aniu, to masz w swoim bracie partnera tanecznego?”.
— Mimo że z wieloma tancerzami w ciągu tych lat tańczyłam, ale z bratem na scenie to chyba ani razu – zamyśla się tancerka.
Pierwszym jej partnerem w „Jutrzence” był Artur Kostecki, potem Krzysztof Zimitrowicz, następnie Mirosław Łukaszewicz.
Na ilu scenach w ciągu tych siedmiu lat występowała, sama nie wie, bo każdy występ dla niej jest bardzo ważny, na każdy czeka i stara się wypaść jak najlepiej.
Jaki taniec najbardziej lubi? Nigdy się nie zastanawiała, ale najwięcej pracy wymagają tańce innych narodów, jak to było w programie „Kiermasz Wileński”. Teraz szykują nowy program, ale o nim nie chce mówić, zostawia to widzowi, który przyjdzie na ich koncert jubileuszowy do Opery.