Wilno, podobnie jak każda inna stolica większości państw na świecie, jest koniem pociągowym gospodarki całego kraju. Tu wytwarza się około ponad 38 proc. PKB kraju, chociaż liczba mieszkańców stołecznego regionu to około 25 proc. ludności.
Paradoksalne, ale sytuacja ta wcale nie przekłada się na sytuację finansową stolicy.
„Dla Wilna grozi bankructwo” — słyszymy co jakiś czas. I nie są to czcze słowa polityków, bo w rzeczywistości finansowa sytuacja Wilna jest gorsza niż najgorsza. W połowie października stołeczna Rada zgodziła się na zastawienie w banku wieżowca administracji samorządu, jako gwaranta zwrotu pożyczki 58 mln litów, bo gwarancje samorządowe lub rządowe w przypadku Wilna nie działają. Banki nie wierzą w wypłacalność litewskiej stolicy i mają ku temu podstawy. W ubiegłym bowiem miesiącu stołeczny samorząd nie zwrócił w terminie Ministerstwu Finansów zaciągniętej wcześniej pożyczki 12,5 mln litów. Odpowiedź była prosta – miasto nie ma pieniędzy.
Konserwatywno-liberalna opozycja w magistracie Wilna obwinia mera Wilna Artūrasa Zuokasa o niegospodarność i rozrzutność. Wytyka mu, między innymi, angażowanie się stołecznego samorządu w kosztowne projekty, jak na przykład powołanie samorządowej spółki lotniczej „Air Lituanica”, czy też samorządowej spółki taksówkarskiej.
Tymczasem włodarz miasta na zarzuty opozycji odpowiada zarzutami pod jej adresem i mówi, że za jej poprzednich rządów Wilno zadłużało się na potęgę, a rząd centralny, również konserwatywno-liberalny, odzierał miasto z pieniędzy, niczym z piór kurę, która znosi złote jajka. Ostatecznie dla Wilna pozostawało zaledwie 42 proc. podatku od osób fizycznych, bo resztę pieniędzy rząd zabierał do budżetu centralnego, z czego dofinansowywał tzw. samorządy deficytowe.
Ostatecznie też zadłużenie miasta wyrosło do około miliarda litów, czyli prawie całego budżetu stolicy.
Władze miasta mają nadzieję, że sytuacja finansowa miasta poprawi się w przyszłym roku, kiedy do kiesy miejskiej wpłynie dodatkowo ponad 100 mln litów z tytułu zwiększonego do 48 proc. odprowadzanego do budżetu miasta podatku od osób fizycznych. Takie założenie znalazło się w rządowym projekcie budżetu na przyszły rok. Nie wiadomo jednak, czy do końca roku miasto nie zbankrutuje, bo jak zapewnia mer Artūras Zuokas, pożyczka z banku pod zastaw magistratu zaspokoi zaledwie najniezbędniejsze potrzeby finansowe miasta.
Na resztę nie ma pieniędzy ani perspektywy ich pozyskania. Jak zauważył znany analityk, doradca finansowy prezesa banku SEB, Gitanas Nausėda, Wilno pozbawiane większości podatku od osób fizycznych po prostu płaci cenę za nędzę i niszczenie pozostałych rejonów. Przy tym analityk podkreślił, że proces niszczenia tych regionów w przyszłości będzie tylko narastał. A więc stołeczny region, jako najlepiej prosperujący, będzie musiał w przyszłości coraz więcej oddawać pieniędzy na rzecz pozostałych regionów.
— Jeśli mer Wilna czasami narzeka, że procentowo część podatku dochodowego od osób fizycznych dla Wilna jest zbyt mała, to jest zwyczajnie odbicie lustrzane sytuacji, że obok są słabe regiony, które należy wspierać, zostawiając dla Wilna mniej pieniędzy – wyjaśnia Nausėda. Dodaje też, że to jest cena utrzymania słabych rejonów, które – jak przypuszcza – w przyszłości będą jeszcze słabsze z powodu masowej emigracji i w wyniku jej narastającej zapaści gospodarczej.
Jeśli z prowincji mieszkańcy uciekają na emigrację, to ludność stolicy, choć i znajdującej się w poważnych kłopotach finansowych, wydaje się, nie ma powodów do narzekań. Jak wynika bowiem z niedawno przeprowadzonych badań opinii publicznej, wilnianie, jak nikt inny na Litwie, cenią sobie życie w zmierzającej ku bankructwu stolicy. Z warunków życia w Wilnie zadowolenie wyraziło ponad 80 proc. jej mieszkańców – wynika z badań.