„Zdobiące” podejścia Zielonego Mostu sowieckie posągi są dziś znowu przedmiotem burzliwej dyskusji — zachować czy usunąć? Wpisane na listę zabytków kultury są brane w obronę przez kulturoznawców.
Wątpiące w ich wartość kulturową społeczeństwo pisze petycje domagając się usunięcia „sowieckich bałwanów” szpecących kuty ażur mostowej balustrady. Nie rozstrzygniemy dziś, która ze stron w tym sporze ma rację, bo każda ma swoją na pewno. Możemy jednak dostrzec w tej dyskusji i samych rzeźbach nie tylko symbolizm minionej epoki, ale też symbol odwiecznej walki dobra ze złem, przemijania rzeczy doczesnych oraz przetrwanie wartości ponadczasowych.
Gdy rankiem od Wschodu wstaje słońce nad Wilnem, metalowe rzeźby przedstawiające cztery „gatunki” radzieckiego ludu — czerwonoarmistów, kołchoźników, robotników i studentów — posępnym cieniem kładą się na stojący tuż za nimi na prawym brzegu Wilii kościół pw. św. Rafała. Z biegiem dnia ich cień przesuwa się na drugą stronę Kalwaryjskiej i leżące przy niej naprzeciwko kościoła biurowce, aż wieczorem cienie rzeźb toną w odmętach nurtu rzeki.
Uciekające na Zachód słońce przed tym, jak spaść za horyzont, ostatnim blaskiem oświeca bryłę kościoła, a jego cień ostatecznie wymazuje z obrazu dnia sowieckie posępne monumenty. Zasłania je przed ostatnim blaskiem mijającego dnia i mijających lat. Ta symboliczna walka cieni przypomina dziś o walce przeciwko wierze i Kościołowi, jaką sowieci podjęli zaraz po zajęciu Wilna. Chcący pogrążyć wiarę w Boga w otchłani ludzkiego zapomnienia przez lata prowadzili tę walkę, aż w końcu sami polegli na polu tej walki. Przegrana sowietów była przegraną systemu, a zwycięstwo wiary było też dziełem ludzi w Boga wierzących.
Ksiądz Antoni Dilys, dziś rezydent w parafii Ducha Świętego w Wilnie, a przed tym wieloletni pasterz parafii, podczas każdego nabożeństwa odprawianego w „swoim” kościele dziękuje Bogu za szczególny dar wiary swojej i ludzi go otaczających. Liczący tygodnie do swoich 92. urodzin jest żywym symbolem i historią przetrwania wiary na Wileńszczyźnie w okresie okupacji sowieckiej. Jak mówi, kapłaństwo wybrał idąc za głosem serca, więc po ukończeniu gimnazjum już wiedział, jaką drogą pójdzie przez życie. W 1941 roku wstąpił do seminarium duchownego, a w czerwcu 1946 roku, w od roku zajętym już przez sowietów Wilnie, w Katedrze Wileńskiej otrzymał święcenia kapłańskie. Nachodzony przez sowiecką służbę bezpieczeństwa w końcu został aresztowany. 29 listopada 1949 roku trafił do aresztu najpierw w swoich rodzinnych Święcianach, później przewieziony do więzienia na Łukiszkach w Wilnie. Tam też był wielokrotnie namawiany do podpisania „cyrografu” z sowieckim reżimem.
— Oni mieli plan oddzielenia wiernych od Kościoła rzymsko-katolickiego i utworzenia kościoła narodowego. Chcieli więc pozyskać księży pomocnych do realizacji tego planu. Tych, którzy nie godzili się, skazywano — opowiada nam ks. Dilys. Młodego proboszcza z Wasiewicz koło Święcian bez orzeczenia sądu skazano na 25 lat łagrów. Najpierw trafił do Karagandy w Kazachstanie. Po śmierci Stalina wyrok złagodzono do 10 lat i przewieziono do łagru w Workucie na Syberii. W tej swojej tułaczce poznał wielu innych księży i kaznodziejów z Łotwy, czy też Ukrainy. Wszyscy odmówili współpracy albo wyrzeczenia się wiary.
— Na Zachodniej Ukrainie księży zmuszano do przejścia na prawosławie. Ci, którzy odmawiali, trafiali do łagrów — wyjaśnia ks. Dilys. Sam on, zarówno w Karagandzie, jak i w Workucie, nadal odprawiał nabożeństwa dla wiernych. Po kryjomu, często po nocach, narażając się na jeszcze większe represje. Do Wilna proboszcz wrócił w 1953 roku. Pracował w wielu parafiach na Wileńszczyźnie. Najdłużej jednak pełnił służbę bożą w parafii pw. św. Piotra i Pawła w Wilnie. Słynął z poruszających i pouczających kazań, które przyciągały do kościoła na Antokolu rzesze wiernych.
— Wśród nich zawsze było dwóch, trzech takich, co tym kazaniom przysłuchiwali się szczególnie uważnie — zauważa ksiądz. Jak opowiada, zazwyczaj to byli etatowi pracownicy tzw. Rady Wyznaniowej przy Radzie Ministrów sowieckiej Litwy.
— Na czele tej Rady stał pełnomocnik, który wydawał księżom pozwolenia na prowadzenie działalności duszpasterskiej. Bez tego pozwolenia żaden ksiądz nie miał prawa do odprawiania mszy, czy głoszenia kazań — przypomina ks. Dilys pokazując teczkę pełną takich pozwoleń i dodaje, że nabożeństwa pozwalano księżom odprawiać wyłącznie w wyznaczonym dla nich kościele.
Nie zważając na to ksiądz Dilys zapraszał do swojej parafii księży z innych kościołów do wspólnego odprawiania mszy, czy też do wygłaszania nauk kościelnych. Udzielał ambony również duchownym z zagranicy, głównie z Polski, choć to było szczególnie karygodnym zachowaniem się wobec sowieckiego ustroju.
— Nie mogłem inaczej — mówi kapłan.
Prowadził też potajemną katechizację młodzieży.
— Osobiście tym nie mogłem zajmować się, ale nauczanie organizowaliśmy potajemnie na zapleczu kościoła. Zajęcia prowadziły zakonnice. Zbierały się grupy po kilkadziesiąt osób — wspomina ks. Dilys.
Kapłan przypomina też młodego człowieka, który często uczestniczył w nabożeństwach i nagrywał kazania proboszcza na duży szpulkowy magnetofon. Później po latach poznał go. Okazał się nim Jan Mincewicz, dziś wicemer rejonu wileńskiego, wtedy nauczyciel szkolny.
— Tak, pamiętam, nagrywałem te kazania i wykorzystywałem do nauczania swojej szkolnej młodzieży — wspomina w rozmowie z „Kurierem” Jan Mincewicz.
Młody nauczyciel swoją pierwszą pracę rozpoczął w szkole w Nowej Wilejce w 1961 roku. Już niespełna po roku zorganizował w szkole tzw. kółko pozalekcyjne, w którym potajemnie prowadził nauczanie religii.
— Nauczyciele, a nawet niektórzy rodzice nie wiedzieli, czego faktycznie uczyliśmy się po lekcjach — mówi nam Jan Mincewicz.
Sprawa wyszła na jaw dopiero po kilkunastu latach. Wtedy nauczyciel został wyrzucony ze szkoły w Nowej Wilejce. Znalazł jednak zatrudnienie w szkole w Niemenczynie. Niebawem również tam powstało kółko pozalekcyjne, do którego uczęszczała młodzież nie tylko z miasteczka, ale też z odległej Wilejki.
— Wtedy potrzeba było wielkiej konspiracji, żeby nie narażać siebie, a przede wszystkim młodzieży i ich rodziców na kłopoty — zaznacza Mincewicz.
Na początku 90. lat ubiegłego stulecia, wraz z upadkiem sowieckiego reżimu na Litwie, sytuacja zmieniła się. Jan Mincewicz został pierwszym już oficjalnym i w pełni legalnym w kraju katechetą szkolnym i mógł otwarcie prowadzić w szkołach lekcje religii. Do dziś jednak zachowuje wszystkie stare konspekty kazań ks. Dilysa oraz jeden szczególny konspekt książki „Celowość w naturze” ks. Marjana Morawskiego.
— Zobaczyłem tę książkę u jednego księdza i wypożyczyłem ją, przeczytałem i zrobiłem sobie notatki — wspomina Jan Mincewicz. Ta psychologiczno-filozoficzna rozprawa wywarła duże wrażenie na młodym wtedy człowieku.
— Mając zaledwie kilkanaście lat, jak każdy człowiek w tym wieku, szukałem prawdy i miałem potrzebę jej poznania. Z domu wyniosłem wiarę w Boga, uczęszczałem do kościoła. W szkole natomiast mówiono, że wiara jest dla ludzi ciemnych. Miałem więc wątpliwości i szukałem prawdy. Gdy odkryłem dla siebie, że to niewiara jest największą ciemnotą ludzi, miałem nieprzezwyciężoną potrzebę podzielenia się tą prawdą z innymi — Jan Mincewicz opowiada nam o wydarzeniach, które zaważyły na wyborze jego postawy życiowej. Nie kryje zadowolenia, że dziś już nikt nie musi potajemnie poznawać tajemnicy wiary. Zauważa jednak, że swoboda wyznaniowa, która nadeszła wraz z upadkiem systemu sowieckiego, ma dwie strony tego samego medalu.
— Z jednej strony mamy swobodę wyznania, zwrot kościołów wiernym oraz mienia kościelnego. Każda osoba należąca do jakiejkolwiek partii może iść do kościoła i przystępować do komunii bez obaw, że nazajutrz, jak to było kiedyś, zostanie wezwana do „rajkomu” do złożenia wyjaśnień albo w ogóle zostanie wyrzucona z pracy. Zwłaszcza jeśli ta praca była wśród młodzieży. Wtedy obowiązywała bowiem zasada, że osoba z przekonaniami religijnymi w ogóle nie może pracować z młodzieżą. Dzisiaj tego nie ma — mówi Mincewicz. Zauważa jednak, że w szeregu swobody wyznaniowej stoją inne też wolności.
— Dziś na każdym kroku, w każdym kiosku, nawet dla najmłodszych dzieci jest dostęp do demoralizującej literatury. Trafia ona nawet do przedszkoli. Tuż obok mamy też do czynienia z okultyzmem, którego propaganda również jest swobodnie dostępna. W tej sytuacji ludzie często porzuciwszy ateizm zwracają się nie do religii, lecz do okultyzmu, którego jest pełno w prasie, w telewizji. Mamy również wiele firm oferujących usługi okultystyczne. A w każdym okultyzmie są działania szatana. Ludzie więc zamiast do Boga zwracają się do szatana — wyjaśnia nasz rozmówca. Mincewicz przyznaje, że trudno jest zwalczać te zjawiska stojące naprzeciwko wiary w Boga.
— Bo jest to legalne. A po drugie, ludzi to zwyczajnie ciekawi, bo pomimo zdarzającego się często oszustwa, w okultyzmie są też realne działania. Te działania nie są jednak mocą Bożą, lecz siłami szatana — podkreśla Jan Mincewicz.