Nietypowe to mieszkanie. W zwykłym bloku w jednej z wileńskich dzielnic sypialnianych. Po przekroczeniu jego progu człowiek wchodzi do zupełnie innego świata niż ten za oknem. Wkracza do maluśkiej, a tak szczelnie wypełnionej galerii. Galerii, na którą złożył się prawie cały dorobek malarski plastyka.
Plastyka, który tworząc te prace na przeciągu wielu lat wraz z nimi przeżywał różne etapy na swej drodze życiowej, jaką mu dane było przejść.
Piotr Ibiański, plastyk zawodowy legitymujący się wieloma wystawami zbiorowymi, indywidualnymi, mający na swym koncie monumentalne mozaiki i freski, które w ciągu swego życia stworzył, które po dziś dzień cieszą oko każdego, kto ma okazje je oglądać. Albowiem właśnie ta dziedzina monumentalnej mozaiki z kamienia naturalnego była i pozostała sztuką wyjątkową — trudną, pracochłonną.
Tak samo jak i fresk. Te obrazy malarstwa ściennego malowane na mokrym tynku farbami odpornymi na alkaliczne działanie zawartego w zaprawie wapna. Fresk są jedną z najtrudniejszych technik malarstwa, ponieważ przy jej stosowaniu dokonywanie jakichkolwiek poprawek i zmian w malowaniu jest praktycznie niemożliwe.
Taką to niełatwą specjalizację zdobył w Wileńskim Instytucie Sztuk Pięknych (obecnie Akademia), w którym później pracował jako wykładowca. Ale zawsze w ciągu całego życia były też obrazy. Olejne, akwarele. Tak piękne, nastrojowe, spokojne, a jednocześnie wnoszące tak barwne kolory do naszej codzienności.
Życie Piotra Ibiańskiego zasługuje na niejeden szkic, nie tylko z racji na jego działalność twórczą. Ale też na trudne lata, które dotknęły całą jego rodzinę. Zamożną, pracowitą, która za to, że pracowała w pocie czoła na swej ziemi — obrabiając ponad trzydzieści hektarów, tak jak i wielu innych w owym czasie otrzymała miano: „kułaki”. Słowo to oznaczało wywózkę.
„Doskonale zapamiętałem dzień 22 czerwca roku 1948, kiedy to pod nasz rodzinny dom znajdujący się niedaleko Łabunowy w rejonie kiejdańskim zjawili się nieproszeni goście. Wsadzili nas (mamę i czwórkę dzieci) do krytej ciężarówki i powieźli w nieznane. Ojca na dany moment nie było w domu, może by się i uchronił, ale sam do nas się dołączył.
Załadowano nas do przepełnionego wagonu bydlęcego. I tak kilka dób jechaliśmy — głodni, spragnieni wody, w tych zawszonych wagonach. Ale najstraszniejsza była niepewność. My, dzieci, może mniej rozumieliśmy tragizm tej chwili, ale widząc płacz, modły dorosłych sami dorastaliśmy w ciągu dosłownie godzin. Miałem wtedy siedem lat, ale doskonale pamiętam każdy szczegół tej strasznej drogi, tego spotkania z nowym życiem na surowej Igarce. Rodzice pracowali przy wyrębie lasu. Zostawaliśmy wszyscy w zimnych zawszonych barakach, tuląc się jeden do drugiego, by swoimi chudymi wygłodzonymi ciałkami ogrzać się wzajemnie. Ludzie padali jak muchy. Z sześciu tysięcy przesiedleńców z Litwy w ciągu pierwszego roku umarło 2 tysiące. Naszą rodzinę Bóg ochronił” — przypomina Piotr.
Zamyśla się, a po chwili z nieco jaśniejszym promykiem na twarzy zaczyna opowiadać o pierwszych latach w tamtejszej szkole. Też nie było łatwo, bo przecież języka nie znali, ale byli wspaniali nauczyciele, tak jak oni, zesłańcy. A kiedy mówi o nich Piotr Ibiański przypomina nauczycielkę rysunku Mirzę Kangarse z Łotwy, która wraz z mężem pastorem też została tu zesłana. Jej mąż szybko zmarł na zesłaniu. Ona całą swoją miłość przekazywała dla nich, przenosząc na papierze do innego świata, gdzie świeci słońce i szumi Bałtyk.
„To, że zacząłem rysować, to na pewno wielka w tym zasługa pani Mirzy. Nie miałem kredek, ale od czego był węgiel! Tworzyłem więc swoje pierwsze „widoki” gdzie się dało. Właśnie węglem. A jak już dostałem ołówki, a potem kredki, to byłem prawie zawodowo wyekwipowanym plastykiem” — żartuje Ibiański.
Po dziesięciu latach na Syberii w roku 1958 wrócili do kraju. Do swego domu, który znajdował się już w obrębie kołchozu, którym kierował Henryk Kretavičius. On się zaopiekował Sybirakami, czyli wydzielił jedną część ich własnego domu (druga była zajęta), a jego żona Kotryna, nauczycielka z zawodu, kiedy obejrzała rysunki siedemnastoletniego chłopaka przywiezione z Igarki, od razu powiedziała: „Masz talent, musisz go doskonalić”.
Tak Piotr Ibiański wstąpił do Szkoły Sztuk Pięknych w Kownie. A po pomyślnym jej zakończeniu na dalsze studia. Do Wileńskiego Instytutu Sztuk Pięknych.
Piotr trafił pod opiekę takich wspaniałych wykładowców jak profesor Sofija Veiverytė, Leopoldas Surgaitis, a kuratorem jego pracy dyplomowej był wybitny grafik Rimantas Gibavičius.
— Były to zupełnie inne czasy, tu zdobywałem nie tylko wiedzę od takich znanych asów sztuki, ale uczyłem się życia, uczyłem się wyżyć. To oni starli się dać mi również zamówienia, bym jakoś przeżył w stolicy — przypomina.
Po ukończeniu studiów, które były z trzyletnią przerwą na służbę wojskową, Piotr w roku 1971 ukończył akademię mając w dyplomie: specjalizacja — fresk i mozaika.
W ciągu swego życia stworzył wiele prac. W tym monumentalnych. Do takich można zaliczyć mozaikę „Drzewo” znajdującą się na frontonie gmachu Technikum Rolniczego w Łanczunowie. To mierzące 70 metrów kwadratowych dzieło jest jednym z największych na Litwie. Jego fresk „Polowanie” upiększa kawiarnię w Marcinkonysie , a fresk pt. „Sprawiedliwość” — gmach sądu w Rokiszkach.
W niektórych miejscach gmachy zburzono, albo freski zamalowano. Czasy przyszły inne. Zdawało się, że wraz z odrodzeniem nastąpi też odrodzenie twórczości. Jako zesłaniec bardzo na to liczył. A tymczasem życie zaskoczyło go tak gwałtownie, że musiał porzucić kochane Wilno i wyjechać w poszukiwaniu „chleba”. Do Kanady. „Nastąpiło moje kolejne, tym razem dobrowolne „zesłanie”. Ale innego wyjścia z trudnej sytuacji materialnej, jaka nas zaskoczyła nie widziałem” — przypomina Ibiański.
— A wszystko to za sprawą niejakiego banku „Merlin”, który w owych latach został utworzony. Dzieci pieniądze za sprzedane mieszkanie (by kupić większe) ulokowały właśnie w tym banku. A ten splajtował. Nie było ani mieszkania, ani pieniędzy. Dlatego z żoną uradziliśmy — musimy jakoś im pomóc. Najpierw do Kanady wyjechała żona, potem ja — przypomina mój rozmówca.
Bardzo liczył, że za granicą uda się szybciej, więcej zarobić, że pobędzie rok czy kilka i wróci. Ale te miesiące, lata przeciągnęły się na całych szesnaście.
Owszem, zarobki tam były o wiele większe. Zaczynał jako budowlany pracując u Murzyna, potem u innego właściciela, Polaka. Kiedy ten zobaczył, jak gustownie układa płytkę ceramiczną, starał się dawać mu takie zlecenia.
„Udało mi się z czasem w Montrealu i wystawę swych prac zorganizować, i główny ołtarz w kościele Matki Boskiej Ostrobramskiej wykonać i sporo zwiedzić, bo zawsze byłem ciekaw świata” — mówi Ibiański.
Zwiedził dokładnie Kanadę, Francję, Kubę, skąd oczywiście przywiózł mnóstwo utrwalonych widoków. Ale nigdy nie zapomniał o kościołach wileńskich, o tak urokliwym Zarzeczu, o Powiewiórce, w której był ochrzczony Marszałek, o swych rodzinnych stronach niedaleko Kiejdan.
„Za granicą żyć jest o wiele wygodniej, szczególnie kiedy człowiek pracuje legalnie, co mi się udało załatwić tylko po dziesięciu latach pobytu, ale tu, na Litwie, jest o wiele przyjemniej. Bo tęsknota pożera. Nigdy nie umiałem ją z serca wyrwać. Tym bardziej, że tu na Litwie zostawiliśmy dzieci, wnuki. Dlatego przed kilkoma laty z żoną uradziliśmy, że wracamy” — mówi Piotr Ibiański.
Zamyśla się, a po chwili mówi: „Wielu ludzi zapewne w czoło się uderzy, wracać tu, do skromnego mieszkania, do tych skromnych emerytur, które tu na Litwie zarobiliśmy. Owszem, materialnie nie jest łatwo. Żyjemy jak wszyscy emeryci, ale wśród swoich. Blisko dzieci”.
Zawsze był romantykiem. Nie umiał, nie umie i nie chce nic wyrzucać ze swych wspomnień. Kiedy się dowiedział o organizowanej ekspedycji do Syberii, tam pojechał, by postawić krzyże na grobach tych, co tam wieczny spoczynek znaleźli.
Zamówień dzisiaj na monumentalne prace mozaikowe, fresk mało. I dlatego, kiedy jego były uczeń Vytautas Poška poprosił, by pomógł w wykonaniu zegara ściennego techniką sgraffito w Pałacu Władców, autorem którego jest tak znany grafik jak Arvydas Každalis, to kolejny raz się przekonał, jak dobrze, że wrócił, że jest właśnie tu.
W ostatnim miesiącu roku ubiegłego urządził wystawę autorską w Wielofunkcyjnym Centrum w Kownie.
„Jaką miałem satysfakcję, kiedy wśród widzów widziałem swych ziomków, kiedy to wystąpił polski zespół folklorystyczny „Kotwica” pod kierunkiem Mariana Zinkiewicza. Takich chwil nie sposób zapomnieć. Bo przyszli ludzie tak mi bliscy, a wśród nich stryjeczna moja siostra, znana aktorka litewska Hanna Szumiło, przewodniczący Związku Plastyków w Kownie Gintautas Vaičys, moi koledzy plastycy, współtowarzysze z Igarki” — mówi.
Nigdy nie liczył i nie liczy, ile prac namalował. Wie jedno, że sprzedał około 2 tysięcy. Szczyci się, że jego prace ma w swej kolekcji prezydent Valdas Adamkus, noblista Czesław Miłosz, że są w zbiorach Muzeum Sztuk Pięknych Litwy, że zdobią domy rodaków i niosą dobre emocje, które tak chce poprzez każdą pracę wyrazić.
Jest perfekcjonistą, bardzo wymagającym co do swych obrazów. Rzadko rysuje akwarele, bo jak mówi, z dwudziestu tego rodzaju prac tylko jakieś trzy udają się plastykowi.
Zresztą, nie każdy dzień skłania do malowania. Potrzebny jest odpowiedni nastrój. Ale nigdy i nigdzie nie wyjeżdża bez szkicownika. Kiedy jest ładna pogoda, bierze ze sobą paletę malarską, wynajduje dotąd przez siebie jeszcze nie odnaleziony zakątek i rysuje. Wilno lat młodości i Wilno lat dojrzałych, z którym się spotkał ponownie…
Członkowie kółka plastycznego na Igarce. Rok 1951. W centrum nauczycielka Mirza Kangars. Pierwszy od prawej Piotr Ibiański Fot. z archiwum
Podczas otwarcia wystawy w Wielofunkcyjnym Ośrodku w Kownie. Od lewa: Franciszka Adamowicz, Hanna Szumiło, Piotr Ibiański, G. Ramonaitė Fot. z archiwum