Tegoroczne święto Zmartwychwstania Jezusa dla Jana Skrobota, organisty w wileńskim kościele pw. Ducha Świętego, inżyniera budowlanego, solisty w zespole „Wilia”, w której śpiewał 35 lat, jak też jego żony Ludmiły, wieloletniej nauczycielki, chórzystki chóru parafialnego w kościele pw. św. Piotra i Pawła oraz „Wilii” będzie nietypowe.
Będzie okresem nie tylko radości z dnia wielkanocnego, ale też dniem wspomnień. Wszak sześćdziesiąt lat temu — 17 kwietnia tuż od razu po Wielkanocy, na Niedzielę Przewodnią — stanęli przed Ołtarzem Pańskim, by ksiądz pobłogosławił ich związek małżeński.
Długa, masywna ława już od dawna przyniesiona z piwnicy. Skromnie przycupnięta przy regale oczekuje na dzień, kiedy zostanie przysunięta do suto zastawionych połączonych na dzień wielkanocny stołów, przy których tuż po przyjściu z rezurekcji zasiądzie cała rodzina.
Sami swoi, najbliżsi, dwadzieścia osób — mówi gospodyni tego domu Ludmiła Skrobot. U nas tak zawsze było. Takie to życie, członkowie się zmienili, rodzice odeszli, ale ich miejsce zajęli nasze dzieci, wnuki, prawnukowie. Ale tradycja zbierania się w domu rodzinnym była i pozostała.
Zbierania, nacieszenia się sobą, powspominania i — oczywiście — pośpiewania. No, bo jak usiąść do stołu Wielkanocnego bez „Wesoły nam dziś dzień nastał”, pieśni, którą zainicjuje gospodarz domu Jan Skrobot swym nadal pięknym basem, zgodnie go podtrzyma żona Ludmiła, ich synowie, synowe, wnukowie, prawnukowie — a prawie każdy z nich muzycznie uzdolniony.
— Tak się złożyło, że oboje z mężem pochodzimy z domów śpiewaczych. Moja mama wiele lat w chórze „Echo” śpiewała. Dwa świetne chóry przed wojną były w Wilnie — chór „Hasło”, prowadzony przez prof. Jana Żebrowskiego najpierw w wileńskim kościele Ojców Bernardynów, potem w kościele pw. Piotra i Pawła na Antokolu, oraz chór „Echo”.
O tych chórach, ich dyrygentach, uczestnikach oboje gospodarze mogą mówić godzinami, takie to dla nich bliskie, znane. A w przypadku pana Jana Skrobota — to właśnie prof. Żebrowski był tym, co talent młodego chłopaka dostrzegł i go kształcił.
Cofnijmy się do lat dziecięcych, które nasi bohaterowie mieli w różnych miejscach. Ludmiła z domu Wojtkiewiczówna, zwana pieszczotliwie przez najbliższych Lilą, urodziła się w Wilnie, przy ulicy Piwnej, ale potem lat 34 mieszkała na Złotym Rogu, na Antokolu. Ten dom drewniany, stojący na pagórku, którego już od dawna nie ma, jakże często jawi się jej w snach, wspomnieniach, bo i było to miejsce dla niej najpiękniejsze pod słońcem.
„Wcześnie straciłam ojca, który podczas wojny trafił pod pocisk. Mama została z trójką dzieci, ale była tak zaradna, tak pracowita, że nam faktycznie niczego nie brakowało. Mimo że mieszkaliśmy w mieście, umiała i gospodarstwo prowadzić — kury, kozy i kilka wieprzów wyhodować. Jednego właśnie ubijaliśmy przed Wielkanocą, więc święta były jak przystało. Szynka, schab. Cielęcinę kupowaliśmy, baby i mazurki piekliśmy — wymienia pani Lila. — Mamy od dawna nie ma, ale ja, jako że najstarsza, tę tradycję szykowania stołu wielkanocnego przejęłam na siebie. Co prawda, teraz już tylko najbliższa rodzina — synowie, synowe, wnuki, ich rodziny zasiadają przy naszym stole. Jest mi niezmiernie przyjemnie, że wszyscy mówią, że tak smacznie jak u mamy nigdzie nie ma, więc jak się nie starać, mimo że te lata biegną, och jak biegną — mówi gospodyni. Zamyśla się, a po chwili kontynuuje:
— Rozkładam szykowanie świąt „na raty”, dzieci pomagają. Ale przy stole jesteśmy prawie wszyscy razem. Prawie, bo np. nasza wnuczka Karolinka mieszka obecnie w Australii, więc jasne, że nie będzie mogła być z nami, ale życzenia na pewno otrzymamy. Nigdy o nas nie zapomina. Oto tego aniołka nam w roku ubiegłym na Boże Narodzenie przysłała — mówi gospodyni.
Jan pochodzi z Białorusi. Urodził się we wsi Daniuszewo, w powiecie Smorgonie.
— Nasza rodzina była liczna, ośmioro dzieci. Rodzice żyli zamożnie i ta ich pracowitość i zamożność sprawiła, że ojciec trafił na Syberię — mówi gospodarz domu.
A było to tak. Kiedy po wojnie zaczęto tworzyć kołchozy, Sowieci zwołali na naradę czterech najbogatszych gospodarzy z ich wsi i mówią: „Trzeba założyć kołchozy i wy właśnie musicie nam w tym pomóc”. „Dlaczego my?” — zapytał ojciec Jana. „No, bo was posłuchają, macie we wsi poszanowanie, a co tam ta hołota ma do powiedzenia” — powiedział przybyły naczelnik. Ojciec Skrobota się uparł, że pomagać w takiej sprawie, do której sam nie ma przekonania, nie będzie. Wrócił do domu z tego zebrania, ale nie na długo. Przyjechali i zabrali go. Najpierw do „sielsowietu” w Smorgoniach, potem do więzienia w Mołodecznie, a stamtąd aż na Syberię. Na wyręb lasu. I kto wie, czy by stamtąd wrócił, gdyby nie pomoc wpływowego Hiszpana Hose, który pomógł ojcu powrócić do domu.
Janek był zawsze bardzo muzykalny, ale z racji na to, że był najstarszy w rodzinie, musiał nie tylko na ten czas ojca zamienić, ale i później także pomagać rodzinie.
Dziś już sam pan Jan dokładnie nie wie, gdzie ojciec poznał księdza Idzia, kapelana w partyzantce AK, ale to on właśnie był tym, który usłyszał śpiewającego Janka i dla ojca powiedział: „Musicie go obowiązkowo kształcić, dam adres profesora Żebrowskiego w Wilnie, zawieźcie, niech posłucha”.
Tak młody Janek zapoznał się ze znanym profesorem, człowiekiem rzadko spotykanej dobroci i szlachetności. Jego uczniami byli między innymi Bernard Ładysz i Romuald Twardowski. Po wojnie do ostatnich chwil swego życia pełnił profesor Żebrowski obowiązki organisty w kościele pw. św. Piotra i Pawła, gdzie prowadził także chór parafialny. Właśnie do niego co tydzień, w środy, ze Smorgoń dojeżdżał niespełna 15-letni Janek Skrobot. Ojciec widząc, że syn bardzo lgnie do muzyki, kupił mu pianino. „Było to pierwsze pianino nie tylko w naszej wsi, ale zapewne w Smorgoniach” — przypomina dziś Skrobot. — Może tam niektórzy i ramionami wzruszali na takie pańskie „zachcianki” małego chłopaka, ale ojciec wiedział, co dla mnie znaczył ten instrument muzyczny.
A wracając do nauki u profesora pan Jan dodaje: „Bardzo czekałem na te cotygodniowe spotkania, bo zawsze mi się podobało śpiewać. A i szło mi całkiem dobrze, ponieważ przed samą Wielkanocą, na Niedzielę Palmową, w Katedrze wileńskiej miałem swój pierwszy występ solowy” — mówi nasz rozmówca. Zamyśla się przenosząc się wspomnieniami do tej pamiętnej niedzieli roku 1946 , kiedy to księża wileńscy zwrócili się właśnie do profesora Żebrowskiego, aby zorganizował koncert w Katedrze przed Wielkanocą:
— Przygotowaliśmy oratorium Moniuszki „Oto drzewo krzyż”“ i właśnie ja miałem solować. Sam się dziś dziwię, że absolutnie niczego się nie bałem. Wystąpić przed tak elegancką publicznością. Zdziwił wielu zapewne mój wiek i mój skromny, rzekłbym wieśniaczy, strój. Słyszałem jak ktoś z niedowierzaniem zapytał profesora: „Co ten mały ma solować?”.
Ale gdy usłyszeli jak zaśpiewałem, nie tylko zdanie zmienili, ale do mnie po koncercie podeszli i życzyli, bym ze śpiewem był stale — przypomina pan Jan.
Ale życie chciało inaczej, mimo że z muzyką był zawsze, ale zawodowo, nie związał z nią swego losu.
Został powołany do wojska. Aż do Władywostoku. A po powrocie zamieszkał w Wilnie i rozpoczął pracę na budowie, jako „normowacz”. W tym czasie ukończył szkołę wieczorową, technikum budowlane. A obok zawsze był śpiew. Kiedy tylko usłyszał, że w Wilnie powstaje polski zespół — od razu przyszedł tu. Do Piotra Termiona.
„Potem śpiewałem chyba przy wszystkich dyrygentach, którzy w tym zespole pracowali — śmieje się pan Jan. — Całe 35 lat”.
— A ze mną w „duecie” rodzinnym, to już „śpiewasz” prawie 60 lat — żartobliwie dodaje pani Lila. — Takiego rodzinnego duetu to faktycznie nie mamy, ale śpiewać bardzo lubimy. Jak nadmieniłam, pochodzę z rodziny śpiewaczej. Do „Wilii” oczywiście też chodziłam, no bo jakże — prawie każdy z nas, Polaków tego pokolenia, chciał do tego pierwszego polskiego zespołu trafić i w nim uczestniczyć, bo uczestnictwo w nim było i zapewne pozostało czymś więcej niż śpiewaniem — manifestacją naszej przynależności narodowej. A dla mnie to zawsze było i jest bardzo ważne.
Pani Lila jest z zawodu nauczycielką.
„Marzyłam, co prawda, o medycynie, ale tu mi komsomoł przeszkodził — mówi. — Nigdy do tej organizacji nie należałam. A pierwszeństwo przy wstępowaniu na studia mieli komsomolcy. Dlatego wybrałam nauki ścisłe. Najpierw w Instytucie Nauczycielskim w Nowej Wilejce, a potem ukończyłam Instytut Pedagogiczny w Szawlach” — kończy rozmówczyni.
Jak za chwilę się dowiem, nigdy swej decyzji nie żałowała. W szkole, w Niemieżu, przepracowała całe życie. 47 lat. Z krótkimi przerwami na rodzenie dzieci.
Z Jankiem poznali się w roku 1954, niedługo z sobą chodzili, niecały rok. Przypadli od razu sobie do gustu, te same wartości: wiara, patriotyzm, szacunek dla tradycji — były dla nich bardzo ważne. W tym samym chórze parafialnym kościoła pw. św. Piotra i Pawła śpiewali. W tymże kościele w roku 1955 odbył się ślub panny Ludmiły Wojtkiewiczówny i kawalera Jana Skrobota. Jak i przystało, z asystą, swatami, licznym orszakiem gości, no i dużym orszakiem jakże wówczas prestiżowych wołg.
Po ślubie młoda para zamieszkała w domu rodzinnym Ludmiły. Na Złotym Rogu. Jan wiele razy mógł mieszkanie państwowe z pracy otrzymać, był cenionym inżynierem, ale Lila od mamy odejść nie chciała. Tak jej, a jak się okazało i jej mężowi, który jej mamę bardzo cenił, było tu dobrze. Tu doczekali się dwóch synów. Starszy otrzymał imię ojca — Jan, młodszy — Jurek.
Synowie od dawna dorośli. Od dawna swe rodziny mają.
— Starszy ukończył konserwatorium muzyczne. Jurek pięknie śpiewa, do zespołu „Ąžuoliukas” chodził, ale swego życia nie chciał z muzyką łączyć — mówią rodzice. — Mieli wolny wybór. Ale śpiewać, grać — wszyscy bardzo lubimy. Koncerty rodzinne u nas są na porządku dziennym przy każdym święcie. Jak jest święto religijne, zaczynamy od utworów okazyjnych, a potem przechodzimy do polskich pieśni ludowych. A i jak ma być inaczej, jeżeli prawie każdy uczestnik naszej rodziny — to były członek zespołu „Wilia”, która w tym roku także swój diamentowy jubileusz obchodzić będzie. Siostrzenica Renatka (była tancerka tego zespołu) policzyła, że z naszej najbliższej rodziny dziewięcioro osób przez ten zespół się przewinęło — mówi pani Ludmiła.
Jan Skrobot od wyjścia na emeryturę od 1990 roku pracuje jako organista w kościele pw. Ducha Świętego. Napisałam słowo „pracuje”, ale ono niezupełnie pasuje do tego, co robi. Muzyką, organami, kościołem żyje. Po dziś dzień nie może się pogodzić z tym, że w tej pięknej wileńskiej świątyni nie ma dawnych świetnych organów. Minęło ponad dwadzieścia lat od chwili, gdy zamknięto je na remont. Gečas, mistrz naprawy organów, zamknął na klucz to pomieszczenie na górze, gdzie one się znajdują i od tego czasu nic się nie dzieje. Podobno brakuje na remont pieniędzy, podobno potrzebne są jakieś dodatkowe umowy. Całe szczęście, że w swoim czasie dzięki staraniom księdza Mirosława Grabowskiego przywieziono z Polski organy, które zostały ustawione nieopodal głównego ołtarza po lewej stronie i tam podczas każdej mszy św. lokuje się chór.
Nie mogą się z żoną pogodzić z faktem, że z tego starego jedynego polskiego kościoła usunięto oryginał obrazu „Jezu, ufam Tobie”. Ileż to bezsennych nocy spędziła tu pani Ludmiła, dyżurowała wraz z innymi parafiankami, by obraz nie ruszano, ale, niestety, niczego nie udało się zrobić.
Kościół ten stał się dla rodziny Skrobotów bardzo ważny. Senior na organach gra, więc cała rodzina najczęściej na Msze święte właśnie tu przychodzi.
Oczywiście, będą na rezurekcji, kiedy to spod sprawnych palców utalentowanego organisty wypłyną dźwięki tych tak znanych a tak zawsze wzruszających melodii pieśni wielkanocnych jak: „Chrystus Pan zmartwychwstał”, „Chrystus zmartwychwstał jest”, „Wesoły dzień nam dziś nastał” i in.
A potem raz jeszcze w domu zaśpiewają. Te oraz inne, z mlekiem matek wyssane melodie, z którymi się urodzili, wyrośli, przenieśli je przez całe swe życie i skutecznie przekazali dzieciom, wnukom oraz czterem prawnukom, z których nie mogą się nacieszyć.
W czerwcu tego roku pan Jan obchodzić będzie swój kolejny jubileusz — 85 lecie. Zasiądzie na pewno przy tej okazji do niedawno nabytego nowego pianina i będzie grać. Przekazując potem sztafetę przy tym instrumencie muzycznym synowi Janowi, ten zaś swym dzieciom…