Niejednokrotnie słyszymy, że dla Polaków na Litwie najważniejsze są szkoły. Czy naprawdę nauka w ojczystym języku jest aż tak ważna? Nie mają co do tego wątpliwości absolwenci „Piątki”. 50, a nawet 70 lat po maturze przychodzą do gmachu swojej dawnej szkoły, by dzielić się wspomnieniami i cieszyć się, że są i że mogą być razem.
Od mojej matury mięło 56 lat. To była XX promocja. Na pewno czuję pewną nostalgię za tymi czasami, dlatego spotykamy się do dzisiaj. Mamy wielką satysfakcję, gdy patrzymy na siebie nawzajem. Zresztą nasz wiek zobowiązuje do tego, by dbać o takie relacje. Czas biegnie bardzo szybko, a w naszym wieku człowiek doskonale rozumie, że trzeba z niego jak najlepiej korzystać – mówi podczas spotkania absolwentów „Piątki” Roman Rotkiewicz.
Ubywa nas po trochu
Niewątpliwie najbardziej aktywni absolwenci znanej wileńskiej szkoły należą do grupy ryzyka w okresie pandemii. Prawdopodobnie z tego powodu na tegoroczne spotkanie nie dojechali koledzy z Polski. Trzeba jednak przyznać, że zarówno na mszy w kościele pw. Ducha Świętego, jak i w podczas spotkania w dawnym gimnazjum na Piaskach grupa wiernych „Piątce” okazała się całkiem niemała.
– Ubywa nas po trochu. Cóż, ludzie odchodzą, a ci, którzy zostają, czują się już też coraz gorzej. Młodzi nie czują jeszcze potrzeby, by przychodzić na takie spotkania, choć zdarza się bywają – wyjaśnia Rotkiewicz.
Na spotkanie przyszedł Andrzej Sosno. Szkoła to dla niego niemal rodzinny dom, bo przy jej budowie pracował jego ojciec. – Był wtedy bardzo młody, miał 16 lat. Woził wozem kamienie na budowę fundamentów znad Wilii. Wiele o tym opowiadał, miał wielki sentyment do tego miejsca – wspomina.
Czy spotkają jeszcze kolegów?
Przed gmachem szkoły, gdzie dziś znajduje się litewskie gimnazjum, czekają już koleżanki ze szkolnej ławki – Maria Magalińska i Janina Malinowska. Maturę zdały dokładnie 70 lat temu. Razem z nimi siedzi Hanna Strużanowska- Balsienė, absolwentka z roku 1949. Jak zapamiętały swoją szkołę?
– To najpiękniejsze lata naszego życia. Co to byli za ludzie! Pamiętacie naszą szkołę jeszcze na Ostrobramskiej? Tak mało o niej mówimy, a tyle się działo! Jakie to były za wieczory! Pamiętacie ten wybuch na dworcu kolejowym? – zagaja Maria Magalińska.
Oczywiście, pamiętają. Pamiętają też chłopców z sąsiedniej, litewskiej szkoły, którzy przychodzili na tańce, czas spędzony z przyjaciółmi, ale nie tylko – ich szkolne lata przypadły na okres bardzo trudny. We wspomnieniach losy kolegów i koleżanek nie są naznaczone zwykłymi problemami okresu dorastania, ale ciągłym poczuciem zagrożenia, więzieniem i zesłaniem.
– Codziennie, gdy przychodziliśmy do szkoły, a kogoś nie było, nie wiedzieliśmy, co się stało. Wyjechał, ukrywa się, a może został wywieziony? Nikt nie pytał, ale wszyscy czekaliśmy w napięciu. Przyjdą czy już ich nie zobaczymy? – opowiada Hanna Strużanowska- Balsienė.
– Pewnego dnia do klasy wpadła nasza wychowawczyni. To była Rosjanka, komunistka. Kazała trzem chłopcom zabrać wszystkie rzeczy i wyjść szybko ze szkoły i przyjść za kilka dni z rodzicami. Myśleliśmy, że coś przeskrobali, ale okazała się, że do szkoły przyszła delegacja i wypytywano o nich. Właśnie dlatego wychowawczyni wypędziła ich ze szkoły. Ona ich uratowała przed wywiezieniem… Potem jednak kazała im wstąpić do Komsomołu. Powiedziała, że inaczej nie będzie mogła ich ochronić. Jednak trzech chłopców z naszej klasy nie wróciło. Zostali wyprowadzeni ze szkoły i aresztowani, potem zesłani do łagrów – mówi świadek wydarzeń.
– Wielu starszych chłopców było w AK. To właśnie za to byli aresztowani. Ale to byli wielcy patrioci. Po łagrach raczej nie wracali do Wilna. Jeśli z nich wyszli, jechali prosto do Polski – dodaje Maria Magalińska.
Za Sowietów lepszej przyszłości nie było
– Mieliśmy wielkie szczęście, że chodziliśmy do takiej szkoły. Była zupełnie wyjątkowa, żadna z wileńskich szkół nie ma takiej historii. Po wojnie uczyło nas wielu profesorów Uniwersytetu Stefana Batorego, którzy zostali bez pracy w nowych warunkach. To oni przekazywali nam patriotyczne wartości, którymi żyjemy – mówi Barbara Przygodzka-Mintautienė, absolwentka „Piątki” i przez długie lata związana z „Kurierem Wileńskim” tłumaczka.
Na spotkaniu nie zabrakło jej koleżanki z ławki. Zdawały maturę w 1959 r. – to też był czas naznaczony historią. Polacy ze Związku Sowieckiego znów mieli możliwość wyjazdu do Polski. W ramach tzw. repatriacji z sowieckiej Litwy, głównie z Wileńszczyzny, wyjechało wówczas ponad 46 tys. osób.
– To było bardzo czuć w szkole. Klasy były coraz mniejsze, w końcu z kilku klas została jedna. Nasza studniówka była ostatnią, bez rosyjskich klas. Potem, po dołączeniu klas rosyjskich, okazało się, że to one nadają ton. Pamiętam, jak kiedyś, po latach, odwiedziłam swoją szkołę, gdy pracowałam nad programem w radiu. Było mi bardzo smutno. Dwie klasy rosyjskie, jedna polska. A w rosyjskich – połowa polskich imion. Byłam tym zbulwersowana, ale to był taki czas, gdy rodzice oddawali swoje dzieci do rosyjskich szkół, bo myśleli, że zapewnią im lepszą przyszłość. Lepszej przyszłości raczej nie było, ale za to była rusyfikacja – opowiada.
Wzorcowe archiwum szkolne
Spotkanie jak co roku organizowała Krystyna Adamowicz, wieloletnia dziennikarka „Kuriera Wileńskiego”, zastępca redaktora naczelnego, która „Piątce” poświęciła wiele zaangażowania i dwie książki. Tegoroczne spotkanie było dla niej wyjątkowe nie tylko ze względu na pandemiczne warunki, lecz także na uroczyste przekazanie archiwum śp. Jana Pakalnisa Muzeum Szkolnictwa na Wileńszczyźnie.
Społeczny archiwista „Piątki” skończył gimnazjum w 1950 r. – To był wyjątkowy człowiek. W pewnym momencie, za namową swoich przyjaciół, rozpoczął gromadzenie archiwum naszej szkoły i rzeczywiście udało mu się zebrać wspaniałe zbiory. Po jego śmierci powstało pytanie: co dalej z jego zbiorami? Myśleliśmy o tym, że warto tak bogate materiały przekazać do jakiegoś muzeum. W tym właśnie czasie zaczęło powstawać w Orzełówce Muzeum Szkolnictwa na Wileńszczyźnie. Jego kierownik, Marian Dźwinel, bardzo się zainteresował naszymi zbiorami, a córka Jana Pakielisa ucieszyła się, że znaleźliśmy dla nich tak dobre miejsce. To była wyjątkowa szkoła i pamięć o niej powinna trwać – podkreśla Adamowicz.
Co do wartości zbiorów nie ma wątpliwości Marian Dźwinel. – To bogate materiały, których posiadanie zobowiązuje nas do jak najpełniejszego ich wykorzystania. Chcemy, aby to archiwum żyło, by nie były to teczki odłożone na półki, ale by można było z nich korzystać. Mamy w planach ich digitalizację. Mam nadzieję, że dzięki tym zbiorom także nasze szkoły będą mogły się dowiedzieć, jak prowadzić własne archiwa, muzea. Bez wątpienia śp. Jan Pakalnis robił to w sposób wzorcowy. Dziś nikt tak nie potrafi – podkreśla kierownik muzeum.
Spuścizna „Piątki” nie zginie
Gdy patrzy się na absolwentów „Piątki”, nie można mieć wątpliwości, że ich nauczyciele spełnili swoją misję. Są wśród nich kolejne pokolenia pedagogów, lekarze, ludzie, dzięki którym polska kultura przetrwała w czasach sowieckich.
Co stało się z ich szkołą? Dziś bezpośrednim kontynuatorem „Piątki” jest Gimnazjum im. Joachima Lelewela. Szkoła, po bardzo głośnych perypetiach, którymi Wileńszczyzna żyła przez długi czas, zmieniła swoją siedzibę, pod naciskiem ze strony samorządu przeniosła się z Antokolu na Żyrmuny.
Jak patrzą na dzisiejszego „Lelewela” absolwenci „Piątki”? Raczej z dużym dystansem, choć podkreślają, że chcieliby, by szkole wiodło się jak najlepiej.
– Gimnazjum Lelewela przekazaliśmy kiedyś prezent, według mnie bardzo wymowny. To zegar, którego wskazówki kręcą się w odwrotnym kierunku. Jest na nim zdjęcie naszej starej szkoły i napis: „Może kiedyś wróci”. Chyba wszyscy chcielibyśmy, by nasza szkoła wróciła. Nie chodzi tylko o budynek, ale o wartości, w jakich byliśmy wychowywani. Tego życzymy obecnemu gimnazjum – mówi Roman Rotkiewicz.
Fot. Marian Paluszkiewicz
Artykuł opublikowany w wydaniu magazynowym “Kuriera Wileńskiego” nr 28(79) 11-17/07/2020