Tekst przygotowano dzięki wsparciu Centrum Pulitzera do spraw Dziennikarstwa Kryzysowego
Na Białorusi Siergiej Bigel prawie przez całe życie pracował jako przedsiębiorca. Został ofiarą przemocy ze strony funkcjonariuszy, gdy postanowił razem z bratem i dwoma kolegami udać się do samorządu, aby oświadczyć, że nie zgadza się z tym, że władze państwa stosują przemoc wobec ludzi. Po drodze do samorządu zostali oni zatrzymani, aresztowani, brutalnie pobici, torturowano ich na komendzie policji. Siergiej zgodził się opowiedzieć „Kurierowi Wileńskiemu” swoją historię.
Co chciałby Pan powiedzieć tym Polakom, Rosjanom i Litwinom, którzy wierzą, że Łukaszenka jest dobrym prezydentem, troszczy się o dobrobyt Białorusi, jej mieszkańców, a gospodarka kraju świetnie prosperuje?
Tym mieszkańcom Litwy, którzy wierzą, że powstaliśmy przeciwko Łukaszence, dlatego że chcemy zniszczyć nasz kraj, proponuję – wymieńmy się miejscami: „Ja będę mieszkał tu, na Litwie, a wy na Białorusi” i tak przez rok. Jestem pewien, że nie minie rok, a będziecie uciekać z Białorusi bez spodni i zrobicie wszystko, byle tylko uciec na Litwę z tego kraju „miodem i mlekiem” płynącym, jakim stała się Białoruś przy Łukaszence. Ręczę za to.
Kiedy Pan zrozumiał, że coś jest nie tak ani z Łukaszenką, ani jego metodami sprawowania władzy?
Jedziesz na Litwę, jedziesz do Polski i widzisz, jak wygląda życie ludzi w normalnym kraju i po prostu rozumiesz, że my, Białorusini, kiedyś zrobiliśmy krok, który doprowadził nas do niewłaściwego miejsca… Ten błąd trzeba naprawić! Idziesz na protest, myślisz: „Wszystko będzie dobrze, przynajmniej moje dzieci będą dobrze żyć w tym kraju”.
Brał Pan udział w protestach od samego początku?
Dopóki 12 sierpnia sam nie zostałem aresztowany i pobity, w następstwie czego trafiłem do szpitala, aż do tej chwili, łagodnie mówiąc, wolałem protestować na kanapie. Mogłem dać wyraz oburzeniu w internecie, porozmawiać o tym, jaka ta nasza władza jest zła z kimś na ulicy, ale o tym, żeby iść na wiec, jakoś nie myślałem… Boże, przecież nawet tego dnia, kiedy mnie i moich kolegów aresztowano i pobito, nie wydarzyło się to na wiecu. Przecież my tylko zamierzaliśmy przekazać na ręce władz samorządu pisemny protest przeciwko okrucieństwom policji i władz. Ilu nas było? Ja, mój brat i dwóch kolegów.
Czyli zostaliście aresztowani przez policję?
Jeżeli to można nazwać aresztem… to tak. Gdy szliśmy we czwórkę do siedziby samorządu, z piskiem opon, tak jak to bywa w filmie, obok nas zatrzymał się dostawczak, z którego wyskoczyło sześciu zamaskowanych antyterrorystów, którzy na nas się rzucili. Zanim do nas dobiegli, już byliśmy na ziemi, ponieważ każdy z nas już słyszał, co ci zamaskowani panowie robią z ludźmi. Wiedzieliśmy, co się święci i woleliśmy nie dawać im pretekstu do przemocy. Czy pomogło? Nie. Od razu zaczęli nas bić, nie powtrzymało ich, że leżeliśmy zwróceni twarzą do ziemi, nie przestając okładać nas kopniakami i razami gumowych pałek zawlekli nas do samochodu, gdzie w drodze na policję zgotowali nam piekło. Tak przynajmniej nam się wydawało, że piekło, chociaż gorsze rzeczy miały się wydarzyć na komendzie policji.
Właśnie po tej tak „bliskiej” znajomości z antyterrorystami stałem się zagorzałym przeciwnikiem władzy Łukaszenki. Wcześniej, zanim doszło do tego brutalnego pobicia, przyznam, że byłem trochę sceptyczny, myślałem, że ludzie opowiadając o przemocy i gwałcie ze strony policji przesadzają. Nie wyobraża pan, jakie to jest okropnie, kiedy ty – obywatel, który przestrzega prawa, jesteś bity i torturowany przez policjantów, którzy zamiast tego, żeby bronić praworządności, sprawiedliwości – rzucają ciebie twarzą na ziemię, biją bezlitośnie pałami, kopią ciebie jak piłkę, a ty tylko leżysz i nie rozumiesz, jak do tego w ogóle mogło dojść.
Co się działo po drodze na komendę policji?
We czwórkę leżeliśmy na podłodze dostawczaka, wciśnięci pomiędzy siedzeniami, na których siedzieli antyterroryści. Brakło nam miejsca, powietrza, co najmniej pięciu policjantów deptało nas i kopało. Pierwszego do dostawczaka wrzucono Aleksandra Grymajcia, następnie Witalika, potem Viktora, ja byłem ostatni. Z powodu braku miejsca sterczały mi nogi i policjant nie mógł zatrzasnąć drzwi, więc zaczął nimi walić, aby zmusić mnie, abym się skurczył. Robił to z taką siłą, że bałem się, że po prostu będę miał połamane nogi. Próbowałem mu powiedzieć, że nie dam rady je wciągnąć, że nie mogę… brakowało mi jednak tchu, jeden z policjantów faktycznie siedział mi na głowie i nie mogłem wydusić z siebie ani słowa. Ostatecznie, ten policjant u drzwi kopiąc i wrzeszcząc, w jakiś niesamowity sposób wykręcając mi nogi, dał rady zamknąć drzwi i wyruszyliśmy na komendę.
Na tym katusze się nie skończyły?
To był dopiero początek. Być może nawet miałem szczęście, bo znalazłem się pod stopami dwóch antyterrorystów i byłem mniej bity niż moi inni koledzy, ale wymyślili inną torturę. Jeden z nich zaczął kostkami palców u dłoni trzeć mi głowę, a jego kolega mówił: „Podpal mu, podpal mu włosy”! To była chwila grozy i przerażenia, szczególnie się przestraszyłem, gdy, przysięgam, naprawdę usłyszałem charakterystyczny dźwięk zapalniczki i zrozumiałem, że policjanci nie żartują. Jakimś cudem udało mi się uwolnić rękę, wyciągnąłem ją, aby przykryć głowę, a ten policjant zaczyna wykręcać mi palce u dłoni, oddarł mi paznokieć, mówiąc: „Bydlaku, po co chronisz swoją głowę”. Jak miałem nie chronić głowy, kiedy chciał mi spalić włosy…
Aleksander Grymajć… bili go tak, że… (Sergei milczy przez dłuższą chwilę – red.), słyszał pan ten dźwięk surowego mięsa, kiedy przygotowuje się z niego befsztyk, gdy po wielu, wielu razach mięso już chlupie? Właśnie tak katowali Aleksandra – już nie mówił, tylko charczał: „Boli mnie, nie bijcie”, a oni kontynuowali z jeszcze większym zapałem. Tak, jak gdyby napawali się własnym okrucieństwem, czerpali z niego satysfakcję i zadowolenie. Dobrze pamiętam, jak już na komendzie dwóch policjantów wlokło Aleksandra na przesłuchanie. Zbity Aleksander już nie mógł iść, ciągle, z każdym razem coraz ciszej, zwracał się do swoich oprawców: „Przestańcie mnie bić, więcej nie wytrzymam”.
Dali wam spokój na komendzie policji?
Obok bramy komendy zazwyczaj dyżurowali wolontariusze, nasi oprawcy poinformowali nas, że jeżeli ktoś z nas spróbuje krzyknąć, w jakiś sposób skontaktować się z wolontariuszami, to zamiast do komendy trafimy do lasu i nikt nas już nigdy nie znajdzie.
Gdy byliśmy już za bramą, policjanci wyrzucili nas z dostawczaka na asfalt, tak jak wyrzuca się wory z ziemniakami. Następnie każdemu z nas kazano trzymać ręce za plecami, potem powlekli nas do jakiegoś kąta, ich koledzy kopali nas i okładali gumowymi pałkami.
Co się z Panem działo?
Ból fizyczny, ból psychiczny, przerażenie i szok. Rozumie pan, nigdy w życiu jeszcze nie byłem ani tak bezsilny, ani tak bity. Ciągle cię biją, a ty leżysz i przyjmujesz razy, wydany na łaskę oprawców. Leżeliśmy więc, twarzą w dół, ręce trzymaliśmy za plecami. Pozycja trudna do utrzymania przez dłuższy czas. Bolały mięśnie rąk, szyi, bolało całe ciało. Szyja zdrętwiała mi tak, że postanowiłem, że zmienię pozycję i pokręciłem głową na bok. Policjant to zauważył, natychmiast usłyszałem: „Odwróć głowę”! Robię, co mi każe, znowu leżę wciśnięty twarzą w zimny asfalt podwórka komendy, znowu ból mięśni szyi nie do wytrzymania. Wydało mi się, że oprawca odszedł, więc spróbowałem znowu chociaż trochę zmienić pozycję głowy i… on chyba czekał, po prostu stał cicho przez chwilę i czekał, aż się poruszę. Podszedł i ze słowami: „Powiedziałem ci już, żebyś odwrócił głowę” nadepnął mi na twarz. Pękły mi okulary, a on odszedł, szyderczo rzucając: „Przepraszam za okulary”.
Rozumiem, że policjanci czekali na dowódcę?
Leżeliśmy tak, zwróceni twarzą do ziemi na podwórku komendy przez dłuższy czas, potem pojawili się chyba dowódcy. Zaczęli na nas wrzeszczeć, po co „organizowaliśmy wiec”, na każdą próbę tłumaczenia z naszej strony, że przecież nie chodziło nam o żaden wiec, tylko o to, żeby pójść do samorządu i złożyć na ręce władz pisemny protest przeciwko przemocy, padały na nas kolejne razy. Po chwili do swych podkomendnych dołączył kierownik komendy, który oświadczył: „Teraz będę was pytał i lepiej, żeby żaden z was nie zmuszał mnie do powtórki”. A przecież my wszyscy leżymy twarzą w dół, nikt z nas nie wie, do kogo z nas szef komendy się zwraca… Pada pierwsze pytanie, nie wiadomo, kto ma odpowiadać, Witalik mówi: „Pan mnie pyta” – i natychmiast pada na niego grad razów. Na szczęście szef policji wkrótce zrozumiał, że ludzie, którzy leżą rzuceni twarzą do ziemi, nie rozumieją, kogo z nich pyta i zaczął wywoływać nas po nazwisku.
Po tym przesłuchaniu miałem zakrwawioną twarz, rozbite brwi, miałem mdłości, jak się okazało, miałem wstrząs mózgu. Myślałem, że mam złamane żebra, przez miesiąc ciężko mi było oddychać. Okazało się, że kiedy byłem przez policjantów kopany i deptany, niemal pękły mi więzadła międzyżebrowe. Mimo oporów oprawców w policyjnych mundurach, wylądowałem w szpitalu, z którego uciekłem, ponieważ lekarze oświadczyli mi, że jak tylko będę lepiej się czuł, znowu wrócę do celi na komendzie.
Jak Pan ocenia to, co się z Panem wydarzyło?
Jest to największe upokorzenie w moim życiu. Stałem się psychicznym wrakiem. Wiem, że na przykład dziewczyny, kobiety, zresztą mężczyźni też, którzy brali udział w protestach, każdego dnia, gdy idą do pracy, zabierają ze sobą paczuszkę ze środkami higieny i zapasową bielizną. Po co to robią? Na wypadek, gdyby zostali aresztowani. Tak teraz wygląda życie na Białorusi, mojej kochanej Ojczyźnie, która coraz bardziej zaczyna przypominać życie w Korei Północnej.
Kiedy i dlaczego zdecydował się Pan na ucieczkę z Białorusi?
Po ucieczce ze szpitala stałem się zagorzałym przeciwnikiem reżimu Łukaszenki, brałem udział we wszystkich wiecach. Na jednym z nich zostaliśmy zaatakowani przez zamaskowanych ludzi, zaczęli nas bić, próbowali wyrwać mi z rąk biało-czerwono-białą flagę Białorusi. Tym razem postanowiłem się bronić… i broniłem się, chociaż wiedziałem, że policjanci zgłoszą, że nie była to samoobrona przed pobiciem przez nieznane zamaskowane osoby, a napaść na mundurowych, za co grozi teraz co najmniej osiem lat więzienia.
Chyba się pan nie dziwi, że postanowiłem niezwłocznie uciekać jeszcze tego samego dnia. Cztery godziny po przekroczeniu przeze mnie granicy z Litwą, policjanci wyważyli drzwi do mojego mieszkania.
Granicę z Litwą przekroczył Pan bez kłopotów?
Na szczęście – tak. Prawdopodobnie w tamtej chwili jeszcze nie zdążyli mnie wciągnąć na listę osób objętych zakazem wyjazdu z Białorusi.
Pana żona poparła Pana decyzję o wyjeździe?
Tak. Stwierdziła, że woli, żebym lepiej był na obczyźnie, ale wolny niż odsiadywał wyrok w więzieniu.
Na Litwie Pan czuje się bezpieczny?
Po kilku dniach mojego pobytu na Litwie, na moje konta w sieciach socjalnych i na białoruski numer telefonu komórkowego zaczęły napływać pogróżki. Grożono mi, że znajdą mnie na Litwie, zapakują do bagażnika auta, przeszmuglują na Białoruś, gdzie będę siedział w więzieniu do końca życia. Wiem, że jest to niemożliwe, ponieważ Litwa jest państwem prawa, nie godzi się z reżimem Łukaszenki, ale… nie da się nie odczuwać tej presji.
Czuje Pan jakieś konsekwencje pobicia i tortur?
Niestety tak. Przechodziłem niedawno odprawę celną w Norwegii. Rutynowo przez celników zostałem zaproszony do kontroli, spędziłem godzinę czy dwie w poczekalni. W poczekalni znajduje się jedna ławka, wmurowana w ścianę, pokój jest bardzo podobny do tej celi na komendzie w Białorusi. Miałem atak paniki, wydawało mi się, że jestem na Białorusi, zaraz otworzą się drzwi celi i wpadną mundurowi, żeby mnie bić i torturować.
Bał się Pan policjantów na Litwie?
Tak. Po przyjeździe na Litwę, co najmniej przez tydzień bałem się policji, próbowałem z nimi się nie spotykać, trzymać się od funkcjonariuszy tak daleko, jak to było tylko możliwe. Uspokoiłem się dopiero wtedy, gdy przyzwyczaiłem się, że na Litwie policjanci pojawiają się tylko wtedy, gdy naprawdę są potrzebni. Nasi policjanci starają się być wszechobecni, starają się zastraszyć – litewska policja jest inna, jest przykładem tego, że nie trzeba terroryzować, bić i katować ludzi.