W numerze 27. roku ubiegłego „Kurier Wileński” pisał o Aleksandrze Waścickim, urodzonym w Wilnie, rówieśniku Powstania Styczniowego i o synie powstańca. Nadszedł list od jego prawnuczki, pani Rachel Naylor z Kanady, w którym przepraszając, że z powodów zdrowotnych reaguje z opóźnieniem, pisze:
„Jestem wzruszona i wdzięczna »Kurierowi Wileńskiemu« za to, że pamięć o moim pradziadku została uczczona w dniu jego rocznicy na jego ojczystej ziemi, o której on nigdy nie zapominał… Nie mówię w waszych językach, ale pragnę przesłać najszczersze słowa pozdrowień dla ziemi polsko-litewskiej, gdzie nigdy nie byłam, ale której cząstka na pewno jest we mnie”.
Aleksander Waścicki w młodości wyemigrował za ocean i z czasem stał się oficerem brytyjskiej, a potem kanadyjskiej marynarki wojennej. Pokaźny zeszyt jego pamiętników nazywa się „Kocham wielkie przestrzenie”. Styl i atmosfera urzekają. Teksty są po polsku i angielsku. Wspominał mi się Józef Conrad.
Droga na morze rozpoczęła się od pracy marynarza na amerykańskim szkunerze „Santa Ana” pływającym po Zatoce Meksykańskiej. Opowiadał o tym artykuł pierwszy. Całość zaś życia Aleksandra Waścickiego kwalifikuje się chyba na powieść. Leśny dukt nad Niemnem na Grodzieńszczyźnie, zarastające trzcinami starorzecza, kaplica w polu, majątek książęcy, ekonom rozwierający całość serdeczności litewskiego serca wobec osieroconego jedynaka powstańca styczniowego. Podróż na te ziemie w moim wypadku rozpoczęła się w Nowej Fundlandii. Smugi cienia polskich powstań nad atlantyckim sztormem.
Marzec 1882, zachodni Atlantyk, statek parowo-żaglowy „Governor Milton” płynie z Jacksonville na Florydzie do Halifax w Kanadzie. Dziewiętnastoletni Aleksander Waścicki w swym pierwszym rejsie atlantyckim jest już sternikiem. Niegdyś gubernator Florydy John Milton w czasie wojny domowej strzelił sobie w skroń wobec wkroczenia wojsk północnych. Po siedemnastu latach statek jego imienia strzela w sztormowe niebo eksplozją kotła i przełamuje się. Aleksander ratuje poparzonego pasażera w mundurze oficera brytyjskiej marynarki wojennej i jego córkę. Jako jedyny członek załogi w szalupie doprowadza ją do brzegu. Smugi losów i moce żywiołów łączą potomków dwóch powstań polskich. Uratowanym oficerem jest Alfred Górski, syn powstańca listopadowego Józefa Górskiego i Francuzki, poznanej w emigracji i zabranej dalej do Kanady.
Losy, losy. Za Wieszczem – księgi narodu i pielgrzymstwa polskiego. Komandor Górski po wyleczeniu osadza rodaka w Kanadzie, sprawia, by wstąpił do koledżu marynarki wojennej. Niechże błogosławiony będzie sztormowy Atlantyk. Bo zaraz po promocji Aleksandra na pierwszy stopień oficerski Marynarki Królewskiej jedyna córka komandora panna Maria Górska, Miss Mary Gorsky, staje się panią Waścicką – Mrs Wascicki. W anglo-francuskiej Kanadzie nazwisko jest oczywiście nie do wymówienia i brzmi mniej więcej „Uezyki”.
Po babci Francuzce Maria dziedziczy egzaltacje. Zaczytuje się w powieściach rycerskich, toteż syn dostaje rzadkie imię Cedryk na cześć bohatera Waltera Scotta. Idąc w ślady ojca, stał się oficerem marynarki. Mam zezwolenie pani Rachel na opis następnego epizodu.
Jako młody oficer tuż przed pierwszą wojną światową beznadziejnie kochał się w osobie, zdecydowanie tego niewartej. Rozpacze doprowadzały, że musieli przy nim dyżurować koledzy. Już w czasie wojny osoba owa rodzi czyjeś dziecko i przy porodzie umiera. Z braku ojca niemowlę trafia do sierocińca. Cedryk staje się oficjalnym opiekunem chłopca, który z czasem zostaje nie marynarzem co prawda, ale Cedryka zięciem, dając życie pani Rachel, dziś emerytowanemu pracownikowi Muzeum Morskiego w Halifax. Cedryk Waścicki przeżył obie wojny światowe, dochodząc do stopnia komandora. W młodości pierwszy przydział miał na okręt flagowy utworzonej w 1910 roku Marynarki Kanadyjskiej krążownik pancerny „Niobe”, pamięć o którym pielęgnowana jest w Kanadzie do dziś, ma nawet własną ulicę. W czasie pierwszej wojny na okręcie tym z kolei służył ojciec Cedryka Aleksander.
Latem 2013 wybrałem się nad Niemen powyżej Grodna. „Tamte podróże i tamte pobyty wspominam jak dziecięcą baśń” – pisze we wspomnieniach Aleksander Waścicki. Podróże były dalekie, jechało się z Olkiennik, gdzie Aleksander dorastał, około stu wiorst w gości do cudownego pana Franciszka Kieżuna, ekonoma majątku Czerlona książąt Druckich-Lubeckich. Sam książę też darzył syna poległego powstańca atencją. Z majątku chodziło się przez las nad Niemen, który płynął na północ na spotkanie z Wilią, a znad Wilii Aleksander pochodził. „Wilia gardzi doliny kwiatami, bo szuka Niemna, swego oblubieńca” – pan Franciszek był pierwszym, od kogo mały Olek usłyszał te słowa Wieszcza. W sali domu wisiały portrety, o których słuchało się opowiadań, tak samo, jak o wiszących obok rogach. Do kościoła jeździło się do miasteczka, a czasem do sąsiadów, książąt Jabłonowskich, gdzie w polu wznosiła się wielka piękna kaplica, a tam na święta dziewczęta w jasnych sukniach i wiankach cudownie śpiewały przy wejściu.
Pociąg z Mińska do Grodna staje na stacyjce Czerlona.
Sierpień, żółć żniw, zieleń łąk i lasów. Rower, plecak i mapy. Z majątku pozostał tylko bruk alei prowadzącej niegdyś od drogi do głównego domu oraz kawałek odbudowanego kamiennego ogrodzenia. Rozmawiam z synem woźnicy, ma ponad osiemdziesiąt lat, który przed wojną woził ostatnią księżną na Czerlonie. Pałacyk bardzo ucierpiał podczas wojny, partyzanci wysadzili go w powietrze, a potem resztki zrównały buldożery. Dziś wznoszą się tam nowe warsztaty, magazyny, biuro, stoją kombajny na ziemniaki. Właściciel, potężnej budowy, siwy pan Henryk Myśliwiec unosi brwi i ręce, mówi: „Boże, pan z Moskwy!… Zapraszam! Ale może jednak po białorusku, bo po polsku mnie trudno”. Prowadzi do stołówki dla swoich pracowników. „Obiadu jeszcze nie ma, ale już są kotlety, może pan do nich herbaty się napije?”. Po upadku kołchozu była tu ruina, ale nastał pan Henryk i jest, jak jest.
Rower — do miniciężarówki, jedziemy do kaplicy Jabłonowskich. Pan Henryk dotychczas o niej nie wiedział, znalazłem ją, porównując mapy. Była to okazała osiemnastowieczna budowla. W czasie wojny użyto jej jako artyleryjskiego punktu obserwacyjnego – rozbiła ją artyleria przeciwna. Dziś w środku rośną gąszcze drzew. Prowadząc rower, idę samodzielnie przez las nad Niemen, tam kąpię się. Panie komandorze Aleksandrze, pan znów tu jest. Podziwiam wielkie przestrzenie pana dzieciństwa.
Odbudowanym i zadbanym jest kościół Świętej Anny w pobliskim miasteczku Łunna. Właśnie stąd letnią polną drogą wracały nad Niemnem panna Marta i panna Justyna Orzelska, dając początek naszej wspólnej nieśmiertelnej klasyce, a czasem – zajeżdżała tu powozem również ich autorka pani Eliza Orzeszkowa. Byłem i fotografowałem tę drogę, rozmawiałem z ostatnią żyjącą nad Niemnem osobą o nazwisku Bohatyrowicz, razem stawialiśmy znicz powstańcom. Jest to wątek dla innego opowiadania.
Julian Bielski