Więcej

    Janina Gieczewska: Umiem widzieć piękno życia

    Czytaj również...

    Untitled-1
    Zdjęcie zrobione z okazji srebnych godów Fot. archiwum

    Wybierając w myślach kandydaturę na szkic o Janinach, imieniny których obchodzić będziemy za kilka dni, nie znajduję bardziej zasłużonej niż wilnianka Janina Gieczewska.

    Kobieta, która swym życiem udowodniła, że pomyślnie można łączyć obowiązki żony, matki, babci, z jakże wszechstronną działalnością społeczną.
    Od zarania tzw. „odrodzenia” włączyła się do pracy społecznej. Wiele lat poświęciła pracy w Zarządzie Miejskim Związku Polaków na Litwie, Fundacji Kultury Polskiej im. Józefa Montwiłła i Wileńskim Towarzystwie Dobroczynności. Obecnie pełni funkcje prezesa Polskiej Sekcji Wileńskiej Wspólnoty Więźniów Politycznych i Zesłańców, którą założył w 1989 roku mąż pani Janiny — śp. Romuald Gieczewski.

    Jej działalność zawsze wypływała z potrzeby serca. To bowiem zostało jej wszczepione we wczesnym dzieciństwie w domu, poprzez szkołę, gdzie aktywnie się udzielała w organizacji „Bratnia pomoc”. To one, małe dziewczynki, haftowały serwetki, wyszywały, robiły zabawki z różnego tworzywa, a potem sprzedawały to wszystko na szkolnych bazarach, by uzyskane pieniążki przeznaczyć na potrzeby biednych kolegów.

    Wspomnienia. Niby tak dalekie, bo przecież tyle lat od tego okresu dzieciństwa dzieli, a tak żywe. Widocznie dlatego, że ten promyk dobroci tak sukcesywnie jest podsycany na każdym etapie jej życia.
    „Szkoda, że się spotykamy z panią nie u mnie w domu, a w Domu Kultury Polskiej, nie mogę pokazać swych pamiętników, które prowadzę od 12 roku życia , spisanych wspomnień z różnych imprez, z różnych wycieczek. Nie mogę pokazać książek, które są w moim życiu bardzo ważne. Zebrało się tego sporo i to jest chyba powód, że tak mocno się trzymam życia. Muszę uporządkować swe zbiory, swe pamiętniki, nie mogę dzieciom zostawić po sobie kłopotów” — żartobliwe mówi moja rozmówczyni, energiczna, tryskająca humorem seniorka, która za kilka miesięcy   swoje dziewięćdziesięciolecie będzie obchodzić.

    Wszystkie jubileusze, jak żartuje, te ważniejsze, (rozpoczynając od półwiecza) oczywiście obchodziła. Bo jakże by nie miała podziękować Najwyższemu za dar życia, za dar przeżyć, za dobre chwile oraz za wszystko, co było jej zesłane.
    „Tylko dla samej Ave Maria w wykonaniu Jadwigi Pietkiewicz i Jana Skrobota, którą mi podarowali podczas dziękczynnej Mszy świętej  w Kościele Ducha Świętego podczas poprzedniego jubileuszu trzeba było żyć. Był to śpiew zaiste anielski, a Msza celebrowana przez ks. Mirosława Grabowskiego i ks. Wacława Wołodkiewicza — niezapomniana” — mówi.
    Znam ją z widzenia od prawie półwiecza. Nasze redakcje — moja, codziennego pisma polskiego oraz podręczników w języku polskim, gdzie pani Janina pracowała jako redaktorka, znajdowały się dosłownie w sąsiedztwie.

    Pamiętam też, kiedy wraz z mężem śp. Romualdem Gieczewskim przychodzili do śp. Jerzego Surwiły, zastępcy redaktora „Czerwonego Sztandaru”, by zakładać podwaliny Polskiej Sekcji Wileńskiej Wspólnoty Więźniów Politycznych i Zesłańców, którą pan Romuald do śmierci kierował, a ona po nim ten spadek przejęła i pomyślnie prowadzi.

    Życie pani Janiny trudno spiąć w ramy szkicu. Na pewno zasługuje na książkę, albo na bardzo szerokie wspomnienia nie tylko o niej samej, ale o mieście, w którym na świat przyszła, o przemianach kraju, jakie w tych latach zaszły. Jest świetną obserwatorką, dokładną kronikarką, doskonałą rozmówczynią. Staram się rozmowę ograniczyć do ram czasowych, bo wiem przecież, że łamy gazety nie sposób rozszerzyć.

    A tak by się chciało każdy wątek z tego, co słyszę i co zdawałoby się widzę, w wyobraźni rozszerzyć. Bo kiedy mówi o domu rodzinnym, rodzicach, szkole, nauczycielach to zdawałoby się  to wszystko razem przeżywam i przenoszę  się do  tych lat, kiedy w  rodzinie Franciszki i Jana Tumaszów na świat przyszła Janeczka. Ojciec pracował na kolei, mama prowadziła dom. Może nie był to tak dostatni dom, jak to dzisiaj ludzie niektórzy mają, ale bardzo zasobny w miłość, wiarę, patriotyzm.
    „Niczego nam nie brakowało, zresztą moja rodzina, a i ja sama uważam, że mam wszystkiego dość, nawet za dużo, trzeba się cieszyć i zadowalać tym, co człowiek posiada, a tylko wtedy będzie szczęśliwy” — mówi pani Janina.

    Jej edukacja, jak to określiła we wspomnieniach do książki „Zawsze wierni Piątce”, trwała prawie dwadzieścia lat.
    „Rozpoczęta w 1931 roku nauka w Szkole Powszechnej nr 20 im. M. B. Ostrobramskiej trwała do roku 1951, kiedy to otrzymałam dyplom ukończenia Uniwersytetu Wileńskiego”.
    To tak jednym zdaniem. A przecież jakże ciekawe, jakże trudne i wręcz tragiczne były te lata. Wojna przerwała naukę w IV Państwowym Liceum i Gimnazjum im. Elizy Orzeszkowej. Mogła się zapisać do litewskiego, ale tego nie zrobiła. Wymuszoną przerwę w nauce zastąpiła nauką w Instytucie Germanistyki, który działał przy ulicy Wielkiej. Tam uczyła się niemieckiego, angielskiego i francuskiego.
    Koleżanki wraz z rodzinami wyjeżdżały do Polski. Rodzina Tumaszów pozostała. Nie mogli serca swego oderwać od miasta wsłuchanego w modlitwę wież kościelnych, nie mogli pozostawić Rossy…

    Jest im wdzięczna za tę decyzje, bo — jak mówi — jest wilnianką z krwi i kości. Macierz była i pozostała dla niej bardzo ważna (jako jedna z pierwszych na Litwie otrzymała Kartę Polaka), ale żyć może tylko tu, w kochanym Wilnie.
    Już jako młoda dziewczynka poznała Polskę bardzo dokładnie. Ojciec z racji na to, że był kolejarzem, miał  darmowe bilety do dowolnego zakątka kraju. Mama korzystała z tego — lubiła świat, ludzi, więc wybierała się podczas szkolnych wakacji z córką na zwiedzanie.
    Były kilkakrotnie w Warszawie, Krakowie, Częstochowie, Wieliczce, Poznaniu, Toruniu, Gdyni. Po dziś dzień przechowuje spisane swoje dziecięce wspomnienia z tych miast, którymi oczy nasyciła, duszę wzbogaciła. Ale zawsze z jaką radością wracając witała swoje gniazdo rodzinne nad Wilią.
    W ciągu jej życia zmieniały się adresy. Życie biegło, ale zawsze był to adres wileński.Co prawda, nie tego już, co przed wojną Wilna…
    Była jedyną Polką z 35 osób w grupie studiujących slawistykę na Uniwersytecie Wileńskim. Optymistyczna, energiczna prymuska nie tylko znalazła wspólny język z kolegami z grupy, wybierano ją corocznie  na  starostę i pięć lat tę funkcję pełniła.

    „Zawsze staram się zauważyć w każdym człowieku dobre cechy, wtedy człowiek jest też sam szczęśliwy. I większość ludzi tym odpłaci” — mówi pani Janina.
    Z tego filozoficznego rozważania wracamy znów do okresu studiów, podczas którego spotkała jakże wielu ciekawych, wybitnych ludzi, np: Vincasa Mykolaitisa-Putinasa, Balysa Sruogę, Liudasa Girę.
    Po ukończeniu studiów  rozpoczęłą pracę w dopiero co powstałej Redakcji Podręczników Szkolnych w Języku Polskim przy Państwowym Wydawnictwie Literatury Pedagogicznej. To pierwsze i jedyne jej miejsce pracy — najpierw filia Wydawnictwa w Wilnie przy ulicy Sierakowskiego, po latach Wydawnictwo zostaje przemianowane na „Šviesa”. Pani Janina przepracowała tu 30 lat, awansując od redaktora do starszego redaktora i po. zastępcy kierownika.
    Jak dziś mówi, był to dar losu, taka praca biurowa, dokładna, skrupulatna, bardzo jej odpowiadała. A na domiar przecież miała do czynienia z ojczystym językiem polskim.

    Janina Gieczewska Fot. archiwum
    Janina Gieczewska Fot. archiwum

    Obok była już rodzina. Zawsze wierny, oddany mąż Romuald.
    „Miałam 29 lat, kiedy stanęłam przed ołtarzem, czyli byłam panna dojrzała, ale za mąż nie śpieszyłam — przypomina pani Janina. — Bo tak dobrze mi było w domu rodzinnym, miałam tyle zainteresowań — teatr, kino, książki. Chociaż propozycje małżeńskie miałam częste. Pierwszą, kiedy ukończyłam tylko 16 lat . Chyba moje długie warkocze tak wabiły kawalerów” — żartobliwie mówi moja rozmówczyni, której śliczny uśmiech towarzyszy przez całe życie.
    Wybrała Romualda. A że nic im na przeszkodzie nie stało, wręcz odwrotnie — oboje wierzący w te same ideały, oboje z rodzin chrześcijańskich, patriotycznych —  stanęli na ślubnym kobiercu.

    Związek był udany. Pełen szacunku, pełen miłości, pełen zrozumienia. Mąż odszedł w 2003 roku. Nie był to pierwszy cios, którego doznała. Dwa lata przedtem pochowali syna.
    Kto wie, jakby przeżyła te rozstania z tak drogimi dla niej ludźmi, gdyby nie działalność społeczna, gdyby nie bycie wśród ludzi.
    Zresztą, jak mam okazję się przekonać, ma bardzo silny charkter, nie lubi narzekać, opowiadać o swoich biedach, gdyż uważa, że te jej własne biedy, problemy, są jej własnym udziałem i nie powinna nimi obarczać innych.
    Są zdjęcia. Przebogate archiwum rodzinne (mąż pasjonował się m. in. fotografią), do którego zagląda często. Tak samo, jak do spisanych wspomnień. Takie chwile pozwalają jej przywołać te karty życia.

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Nie tak łatwo jak na papierze wszystko przychodziło. Chociażby ta sama działalność społeczna. Ile wymagała, czasu, sił. W tym miejscu przypomina, jak razem z mężem remontowali strasznie zaniedbane pomieszczenie dla Związku Polaków na Litwie przy ulicy Wielkiej oraz w podobnym stanie przy ulicy Zawalnej, gdzie pani Janina zaczęła zakładać podwaliny  biblioteki. W szkole na Krupniczej razem ze śp. Stefanią Romer segregowały napływające z Macierzy  książki, stanowiące podstawę obecnej biblioteki. To tylko jeden sztrych działalności. Czy wszystko wyliczysz, czy wszystko przypomnisz, bo i nie dla wyliczanki to robiła. Jako sekretarz Związku sporządzała  protokoły posiedzeń, zebrań, które  teraz są  dokumentami przemian w życiu Polaków na Litwie, które na jej los też przypadły.

    Kiedy tak opowiada o latach minionych, cieszy się, że miała kochających rodziców, dobrych nauczycieli, życzliwe otoczenie.
    Mimo tak czynnej pracy społecznej lubi być w domu sama. Co bynajmniej nie oznacza, że jest sama. Ma kochającą i oddaną córkę Ewę jej rodzinę. Są dorośli już wnukowie: Danuta, Emilia i Jakub. Jest też prawnuk Gabriel.
    Tym niemniej, jak ma wolną chwilkę, wraca do swych kronik, albumów, pamiętników.

    I wspomnień… Chociażby tego: jak np. na Jana mama piekła dla swej najukochańszej Janusi, śliczne serduszko z ciasta, na którym widniała lukrowana biała litera — „J”.

    Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Afisze

    Więcej od autora

    Syty głodnego nie zrozumie

    Nierówność społeczna na Litwie kłuje w oczy. Na 10 proc. mieszkańców Litwy przypada zaledwie 2 proc. ogólnych dochodów, a na 10 proc. najbogatszych – 28 procent. Kraj nasz znalazł się w sytuacji krytycznej i paradoksalnej, i z każdym rokiem...

    Wzruszający wieczór poświęcony Świętu Niepodległości Polski

    Niecodziennym wydarzeniem w życiu kulturalnym Wilna był wieczór poświęcony Narodowemu Świętu Niepodległości, obchodzonemu corocznie 11 listopada dla upamiętnienia odzyskania po 123 latach przez Polskę niepodległości. Wieczór ten odbył się w Domu Kultury Polskiej w Wilnie. Mogą żałować ci, którzy w...

    Superodważni i uczciwi

    Trudno doprawdy zrozumieć człowieka, który cztery lata widzi niegospodarność, szafowanie pieniędzmi, skorumpowane stosunki między kolegami, widzi... i nic nie robi. Na nic się nie skarży, nie narzeka. Aż dopiero teraz, kiedy z tej „niewoli” się wydostał (a dokładnie wyborcy...

    Zamiast zniczy — piękna obietnica

    Minęły święta, a wraz z nimi cmentarze zajaśniały tysiącem migocących światełek naszej pamięci o tych, co odeszli, co byli dla nas tak bliscy. W przededniu Dnia Wszystkich Świętych Remigijus Šimašius, gospodarz Wilna wraz z liczną świtą urzędników, pracowników odpowiedzialnych za...