W przededniu Nowego 2015 Roku, Roku Kozy, zaczynamy się zastanawiać, dokąd wyruszyć w poszukiwaniu tego, jak sądziliśmy, niezbyt popularnego zwierzęcia domowego na Wileńszczyźnie.
Tymczasem, jak się okazuje, kozy niedaleko Wilna są. Przy tym niejedna, ale cała ich ferma, która jest największym ekologicznym gospodarstwem w krajach nadbałtyckich.
A więc do Gryciun, odległych trzy kilometry od Mejszagoły, gdzie takie gospodarstwo prowadzi Dalia Ėmužytė, rodowita wilnianka, która przyjechała tu przed osiemnastu laty, z ogromnym postanowieniem założyć właśnie taką fermę.
„Oczywiście, że było to dla mnie ogromne wyzwanie, mimo sporej wiedzy teoretycznej. Jestem absolwentką wydziału biologii Wileńskiego Uniwersytetu Pedagogicznego i zawsze marzyłam o zamieszkaniu na wsi, ale praktyka, jak dowiodło życie, była o wiele trudniejsza” — mówi Dalia. Zamyśla się i po chwili, kiedy usadawiamy się z filiżanką gorącej kawy, zaczyna opowiadać.
„Był początek zimy, kiedy przyjechałam do Gryciun na stałe. Wybór tego miejsca był przypadkowy. Kiedy zaplanowałam takie gospodarstwo, to tak sobie pomyślałam: w jakie miejsce na mapie tknę palcem — to tam i ma być.
Chodziło mi tylko o to, by było przy drodze i niedaleko Wilna” — opowiada nasza rozmówczyni.
Przyjechała tu z miesięcznym dzieckiem, zrobiła grubą „kopertę”, by synek nie zmarzł. Dom owszem był, ale gotowy tylko z zewnątrz. Wujek pomógł jej ocieplić jeden pokój, sąsiad zainstalował piecyk. Jaki miała trudny początek – to doprawdy trudno sobie wyobrazić. Światła nie było, wody również, nie mówiąc już o sklepie.
„Droga była nie do przebycia, takie były zaspy śnieżne, więc brałam synka na barana, na saneczki kładłam bidon i torbę — i tak wyruszałam ze swych Gryciun, aby kupić jedzenie i w bidonie przywieść wodę od sąsiadów. Sklep był w Miedziukach odległych o 5 kilometrów. I tak szliśmy z synkiem. Jeden raz upadłam, stłukłam nogę, w domu zaczęła puchnąć, położyłam dziecko z boku, płacząc i modląc się, by z głodu nie umarło.
Takich zapłakanych znalazła nas mama, która po wyjściu na emeryturę od razu rzuciła Wilno i przyjechała do nas. Od razu zrobiło się lżej” — wspomina moja dzielna rozmówczyni.
Pierwsze sprowadzone z Czechosłowacji kozy postawiła w drugim końcu domu. Zebrała od sąsiadów lampy naftowe, bo w domu przecież nie było elektryczności.
Że mają to być kozy mleczne — dobrze przemyślała. Ale, kiedy usiadła do dojenia kozy, dopiero wtedy zrozumiała, że tego robić nie umie.
Właśnie przy takim pierwszym jej dojeniem, jak mówi łzami oblanym, (mleko nie biegło) znalazła ją mama. Pokazała, jak się doi i z tym poszło sprawnie.
Sprawnie z dojeniem, ale nie z niespodziankami codziennego życia.
Jaki wstrząs przeżyła, kiedy akurat w przededniu Bożego Narodzenia pierwsza koza zaczęła się cielić. Zrozumiała, że niczym jej pomóc nie może. Założyła wojłoki na bose nogi i przez zaspy śnieżne pobiegła do najbliższego sąsiada, zostawiając małego synka pod opieką niewidomej babci, która z nią wówczas mieszkała.
Sąsiad zaprzągł konia, pojechali do weterynarza, ale i ten niczym nie pomógł zwierzęciu — ze smutkiem przypomina ten trudny początek Dalia.
Ale za chwilę z entuzjazmem zaczyna opowiadać i pokazywać swe gospodarstwo, które na dzień dzisiejszy liczy 500 kóz. Większość — dojne, dające od wiosny do późnej jesieni, po 5-6 litrów mleka dziennie, pozostałe mięsne. Bo takie właśnie kierunki prowadzi.
Teraz już wie, że z kozami dobrze trafiła. Ale początkowo wahała się między owcami a kozami. Z owcami mniej miałaby pracy, ale mleko kozie, tak pożyteczne dla każdego, w tym dla małego dziecka — zwyciężyło. Z mleka zaczęła robić twarogi i sery. Obecnie ma około 60 ich receptur.
O kozach Dalia może nie tylko opowiadać godzinami, ale i prace naukowe pisać, ale jak dotąd nie ma na to czasu. Co prawda, przed Bożym Narodzeniem ma kilkutygodniowy okres wytchnienia, kiedy kozy się nie doi, bo szykują się one do cielenia. Wtedy zasiada do zaległej buchalterii, którą sama prowadzi, dorabia, to czego w ciągu całego roku nie nadąża, a w tym roku ma nawet taki komfort, że i na basen może wyskoczyć.
Basen tu, w rejonie?
— No niedosłownie, ale w Szyrwintach jest doskonały i wraz z sąsiadką możemy sobie na to pozwolić — odpowiada.
Latem — pracy moc. Postronnemu zdawać się może, że co robić z kozami? Przecież same wychodzą na zagrodzony teren, gdzie się pasą, same na dojenie (już od dawna mechaniczne) przychodzą, tak samo wieczorem wracają.
Ale ona doskonale wie, ile trzeba koło takiej mlecznej kozy się nachodzić, jaki musi mieć jadłospis bogaty w witaminy, w najprzeróżniejsze trawy, koza jest bardzo wymagająca, jeżeli np. będzie to tylko koniczyna — będzie głodna.
To zwierzę jest smakoszem. Wszystkiego kozie jest trzeba.
W jej „jadłospisie” około 200 roślin, natomiast u krowy — 40. Trzeba dawać i do gryzienia korę. A wtedy da właśnie te 5-6 litrów mleka dziennie (co równa się tonie w ciągu roku) z czego można zrobić około 100 kilograma serów. Przepysznych, na najbardziej wybredny gust. Bo sery kozie, które wytwarza — to sery dla prawdziwych smakoszy. Są sprzedawane od 50 do 70 litów za kilogram.
Receptury niektórych, należące do spuścizny kuchni litewskiej, które przekazała dla niej jej babcia, która sery dla rodziny prezydenta Smetony robiła. Zapisała je mama Dali z zawodu nauczycielka, które 50 lat w szkole przepracowała. Jakże teraz te stare przepisy przydały.
Obecnie, kiedy gospodarstwo tak się rozwinęło, obok domu ma serowarnia, w którym wytwarzane są sery. Jego urządzenie kosztowało około pół miliona litów, dodatkowe 200 tysięcy zapłaciła za urządzenia. To wszystko dzięki pomocy Unii Europejskiej.
Pierwsze lata o żadnym zysku mówić nie można było, bo ledwie wiązała koniec z końcem. I aby przeżyć, woziła mleko do Wilna i sprzedawała po prostu na ryneczku albo koło sklepu. Czasami zamiast zysku miała karę pieniężną za nielegalną sprzedaż.
Teraz na co dzień pomaga jej jeden pracownik, który stale tu mieszka.
Latem zatrudnia jedną lub kilka pomocnic. Ale wiele lat nie mogła sobie na to pozwolić. Dom wykończyła sama. Zimą. Najtrudniej było z sufitem, ale jak człowiek chce, to musi wszystkiego się nauczyć.
Ona uczy się stale. Eksperymentuje, wymienia doświadczenie.
Dzieliła się swoim doświadczeniem nawet w Afganistanie. Częstowała Afgańczyków swoimi serami — oni uczyli ją robić swoje.
Gospodarstwo Dali obecnie jest znaczne. Prawie sto hektarów ziemi. Około 60 swojej ziemi — resztę dzierżawi.
Duży dom, dookoła liczne zabudowania gospodarskie, kwietniki, w centrum ogromne stawy, aleja wiodąca do tego obejścia. To dorobek lat osiemnastu.
Syn — dziś już maturzysta — zaczął pomagać, kiedy miał lat 12 — mówi Dalia, pole orze, sprzęt naprawia, ale do kóz się nie kwapi — mówi gospodyni tego obejścia. — Nie nalegam, bo każdy musi robić to, co lubi, wtedy wszystko mu sprawnie idzie i wszystko się powodzi. Bo każde zwierzę potrzebuje nie tylko opieki, ale też miłości. Kozy trzeba głaskać, przytulać, wyczesywać im sierść, podcinać racice. Pieszczoty i troskliwość łagodzą ich temperament. Koza jest mściwa i nigdy nie zapomni, jeżeli człowiek ją skrzywdził. Ale nigdy nie krzywdzi tego, kto je kocha i o nie dba, a za tę opiekę zwierzaki odwdzięczą się tym, co mają najcenniejszego: pysznym mlekiem, którego litr kosztuje latem 8, obecnie 10 litów za litr. Jego smak i zapach zależą od tego, co koza je i czy ma czysto w zagrodzie. Ale nie tylko. Wpływ na nie ma także kozioł. Woń samca, nie bez powodu zwaną capieniem, zazwyczaj czuje się z daleka. Przy tryku koza wytwarza feromony, które powodują, że mleko gorzknieje i intensywniej pachnie — opowiada Ėmužytė.
Jak za chwilę się dowiem, że kozy rasowe nie jest łatwo hodować, mają swoje wymagania, należy stale robić badania. W przypadku gospodarstwa Ėmužytė, to nadzoruje je słuchaczka Akademii Weterynaryjnej w Kownie, która pisze pracę naukową na ten temat. Czyli, mają umowę o współpracy.
Około Nowego Roku gospodarstwo się ożywia. Kozy zaczynają „rodzić”.
„Wraz z ociepleniem klimatu nawet rody się przesunęły – pierwsze moje kozy cieliły się w okresie Bożego Narodzenia, teraz zazwyczaj w okresie Nowego Roku. Czyli, każdy nowy rok jest dla mnie zwiastunem małych kóz, które same przyjmuję. Nie potrzebuję już pomocy weterynarza. W roku ubiegłym miałam około 200 sztuk. Sprzedaję, popyt jest znaczny, ale rozszerzać się już nie widzę potrzeby” — opowiada moja rozmówczyni.
Plany ma ogromne. Oprócz stałego uczestnictwa w wystawach branżowych ze swą produkcją — serami — planuje wraz z wiosną otworzyć na miejscu sklep firmowy, gdzie oferowałaby mleko, twaróg, maślankę, sery, mięso kozie — słowem wszytko, co łączy się z tym domowym zwierzęciem.
Ėmužytė ma nie tylko kozy.
W jej gospodarstwie jest trzoda chlewna, ma 16 psów – „stróży”, które wszystkiego pilnują, ma konia, na którym może syn czy ona dokonać przejażdżki, ma pawie, które dumnie przechadzają się na tym dziś tak gwarnym podwórzu.
Czy nie żałuje, że przed dwudziestu prawie laty porzuciła stolicę?
„Żałuję? Ani na chwilę. Bo nawet wtedy, kiedy miałam naprawdę bardzo trudne początki, doskonale wiedziałam, że to jest to, z czym chcę związać życie na stale” — odpowiada współczesna siłaczka.