Dużego problemu w zaopatrzeniu w żywność na wsi, w porównaniu z miastem, nie było, lecz najbardziej brakowało wszystkim soli. Na szczęście dziadek postarał się gdzieś o worek soli kryształowej, oszczędzaliśmy ją bardzo, za sól można było kupić wszystko − i sacharynę, i naftę, której też brakowało.
W miarę nasilania się działalności partyzanckiej, wzrastała i bestialskość okupanta względem ludności cywilnej, a zwykły chłop stawał się coraz bardziej bezradnym wobec przemocy.
Pewnego razu do spiżarni dziadka wtargnął się uzbrojony Niemiec, dziadek chwycił go za plecy, podniósł w górę i rzucił do zaspy śniegu, ten wskoczywszy na równe nogi, wycelował broń w dziadka i chciał jej użyć, ale babcia zaczęła lamentować i ubłagała marudera pozostawić dziadka w spokoju.
W roku 1943 Niemcy zaczęli masowo wywozić zdolnych do pracy do Niemiec. Każdego dnia ze stacji bydlęce wagony pełne młodych ludzi wyruszały na Zachód. Nadeszła i moja kolej, nas, grupę młodych ludzi, najpierw zawieźli do Połocka, umieścili w wagonach, w których mieszkaliśmy i przez pewien czas, za nędzne wyżywienie, pracowaliśmy na kolei. Aż tu pewnego dnia nadeszła wiadomość, że mamy być wywiezieni w głąb Rzeszy. Nasz pociąg został skierowany w kierunku miasta Idrica w obwodzie pskowskim, w drodze część chłopców zadecydowało rozebrać podłogę wagonu i opuściwszy wagon i uciekać do lasu, do partyzantki. W pewnym momencie pociąg stanął, wyjrzeliśmy przez okienko i zobaczyliśmy obok torów wiejskiego chłopczyka, spytaliśmy go czy są tu partyzanci i jak do nich iść, ale z odpowiedzią się nie spieszył.
Wtedy zaproponowałem mu koc, on go przyjął i ręką wskazał kierunek, gdzie trzeba iść do partyzantów — i nie oszuka nas. Po postoju pociąg ruszył pod górkę, zmniejszył szybkość i ze znajdujących się 19 w wagonie uciekło przez otwór w podłodze, w tym również ja. Natomiast ci, którzy nie zgodzili się na ucieczkę z wagonu, jak już dowiedziałem się po wojnie, zostali przywiezieni do Rygi, tam pracowali w jakimś zakładzie i spokojnie doczekali się wyzwolenia. My zaś, niedługo błądziliśmy po lesie, trafiliśmy na partyzantów i po przesłuchaniu w sztabie oddziału zostaliśmy przydzieleni do różnych oddziałów. W partyzantce przebywałem kilka miesięcy. Teren, na którym działaliśmy, był bardzo wyludniony i zaopatrzenie w żywność stawało dużym problemem. Garść ziarna jęczmiennego uważano za dobry posiłek, za cały czas pobytu w partyzantce tylko raz jadłem mięso zabitego konia. Miejscowa ludność, zapędzona w latach 30. do kołchozów, wymęczona wojną, żyła bardzo biednie i do nas partyzantów nastawiona była źle.
Kiedy Armia Czerwona wyzwoliła wreszcie tereny Pskowszczyzny, miejscowi partyzanci, a przede wszystkim dowódcy, odeszli do rezerwy i obsadzili kierownicze stanowiska w urzędach rejonowych. Nas, młodych chłopców Witebszczyzny, wcielono do wojska bez specjalnego szkolenia. Już jako żołnierze Armii Czerwonej przez krótki czas znajdowaliśmy w składzie jednostki, stacjonującej w wyzwolonym rejonie siebieżskim, tropiąc pozostałych w lasach Niemców, którzy pozostawieni bez środków do życia rabowali i maltretowali chłopów. Pewnego razu natrafiliśmy na grupę Niemców, która po napadzie na wieś uciekała do lasu, zaczęliśmy ich prześladować, biegłem za młodym żołnierzem trzymającym w ręku zrabowany u chłopa bochen chleba, raptem, potknąwszy się, upadł, a będąc głodnym, nie zważając na niebezpieczeństwo śmierci, jadł chleb nawet wtedy, gdy go dopadłem i skierowałem w jego stronę lufę automatu. Nie został zabity, całą grupę złapaliśmy i przekazaliśmy dowództwu jako jeńców.
Po operacji w lasach rejonu siebieżskiego zostałem wcielony do pułku strzeleckiego i dalszy mój szlak bojowy przetoczył się przez Łotwę, którą prawie w całości przeczołgałem na brzuchu. Wkraczając po opuszczeniu Pskowszczyzny na Łotwę, wszyscy byliśmy zdumieni roztaczającym się przed nami krajobrazem: zobaczyliśmy rozległą równinę, gdzie toczyło się spokojne życie, stada pasących się krów, ostre wieżyczki kirch, schludne domostwa chutorów rozrzuconych po okolicy, nigdzie śladów wojennych zniszczeń, jakby i nie było na świecie wojny.
W pewnej miejscowości prowadziliśmy walkę z Niemcami na terenie mleczarni, operacja dobiegała końca, pozostali przy życiu nieliczni Niemcy poddawali się, jeden z nich schował się przed sowieckimi żołnierzami w pojemniku pełnym śmietany, a ponieważ natychmiast zabrakło mu tlenu, zaczął podnosić się, jak zjawa, cały opływający śmietaną, staliśmy i ze śmiechem patrzyliśmy na niemieckiego wojaka, nagle skądś zjawił się sowiecki żołnierz i zastrzelił go, wtedy, kiedy on już nie był żadnym niebezpieczeństwem. Niemiec opadł do beczki, podobnych czynów było dużo.
Pewnego razu dowództwo zaproponowało mi wyjazd — uczyć się na półroczny kurs oficerski. Poleciło wypełnienie ankiety i czekanie. Ale nie wezwano mnie, ponieważ syn „wrogów ludu” nawet na froncie nie miał zaufania władz.
W natarciu na Rygę straciliśmy dużo ludzi, ponieważ dowództwo wykazało całkowitą nieudolność i nie liczyło się z żołnierzami.
Po Łotwie i Litwie dalsza walka trwała w Prusach, najbardziej zaciekły opór Niemcy stawiali w Królewcu, ale zostali pokonani i zepchnięci do morza. Usiłowali uciekać na deskach, łodziach, kutrach, jednak nie potrafili wydostać się z oblężenia, tutaj strzelaliśmy do nich, jak do kaczek, żaden nie uszedł żywy.
W Królewcu skończyła się wojna i dla mnie, zostałem ciężko zraniony w nogę i zostałem skierowany do szpitala w głąb Rosji, lecz stan nogi pogarszał się i nie zawieziono mnie do miejsca przeznaczenia, ale pozostawiono w Rybinsku nad Wołgą, gdzie kobieta chirurg zrobiła mi operację. Niestety, wynik operacji nie był pomyślny i musiałem jeszcze 8 razy przejść operacje pod znieczuleniem ogólnym, zanim lekarze powiedzieli, że noga będzie sprawna. Podczas okresu rekonwalescencji w szpitalu, zapoznałem się z inżynierem elektrykiem, który po operacji, starając się wypełnić czas czymś pożytecznym, naprawiał instalacje elektryczne szpitalu, a jako pomocnika zawsze brał mnie ze sobą, na co zgadzałem się chętnie. Ta praca zadecydowała o wyborze przyszłego fachu.
Po opuszczeniu szpitala pojechałem do Witebska, w domu ciotki, gdzie mieszkałem przed wojną, spotkałem kilku nieznajomych ludzi, którzy zajęli większy pokój. W czasie wojny byli oni partyzantami i zanim gospodarze powrócili do swego domu, oni w nim zadomowili się na dobre i nie chcieli go opuścić. Doszło między mną i nimi do ostrego starcia, w które wciągnąłem i władzę, wreszcie nieproszeni goście musieli wynieść się z domu. Przed wyzwoleniem okolic Witebska został ciężko ranny dziadek Jan i w wyniku odniesionych ran wkrótce zmarł. W swoim życiu zawsze był bardzo wierzącym człowiekiem i mówił, że bez woli Bożej włos mu z głowy nie spadnie i nie nadawał dużego znaczenia grożącemu niebezpieczeństwu. Kiedy linia frontu przebiegała niedaleko jego domu, wszędzie strzelano i ziemia dudniła od wybuchów pocisków, pobiegł po wodę do odległej studni, nie bacząc na to, że dokoła toczyła się walka. I tu jego pewność siebie go zdradziła. Rodzony brat Henryk też przeżył wojnę, lecz krótko po niej zginął na niewypale.
Po powrocie do domu i zakończeniu wojny zacząłem pracować jako elektryk w fabryce wyrobów dziewiarskich „KIM”. Otrzymawszy pierwszy urlop, udałem się w odwiedziny do ciotki, która pracowała jako buchalter w Ministerstwie Handlu Litewskiej SSR w Wilnie, gdzie została wywieziona w czasie wojny.
Do Wilna przyjechałem wieczorem, na placu przed dworcem spytałem woźnicę, czy daleko stąd do Zwierzyńca, powiedział, że − nie, więc postanowiłem iść pieszo, ale idąc pieszo, prawie co sto metrów byłem zatrzymywany, legitymowany i rewidowany, co mnie oczywiście denerwowało i zajmowało sporo czasu. Po drodze spotykałem uzbrojonych ludzi z psami na smyczy, którzy prowadzili w kierunku dworca aresztowanych ludzi z tobołkami na plecach i w rękach. Już było daleko po północy, kiedy zobaczyłem światło w okienku małego drewnianego domku, skierowałem się do niego, żeby spytać, jak mam iść dalej.
Podchodzę bliżej domu i patrzę, że ktoś kiwa do mnie ręką i zaprasza do wnętrza, okazało się, że to jest posterunek milicji, tutaj milicjant znów sprawdzał dokumenty, szperał w rzeczach, wreszcie powiedział: „Zbieraj rzeczy i idź dalej”. Rozzłoszczony powiedziałem mu: „Tyś mnie wszystko powywracał, to i ty poskładaj, a oprócz tego wyznacz milicjanta, który doprowadzi mnie do ciotki, żeby nie trzeba było znów, nie wiadomo ile razy podlegać rewizji”. Milicjant nie oczekiwał takiej mowy i też się uniósł, ale wreszcie po niedługim zatargu uspokoił się i powiedział: „Widzisz, tutaj nie taka sytuacja, jak na Wschodzie i oni muszą wszystkich legitymować, zwłaszcza w nocy”. Po czym rzeczywiście wyznaczył milicjanta, który poprowadził mnie pod wskazany adres i dom. W Wilnie nie zabawiłem długo, zwiedziłem miasto, ocalałe zabytki i postanowiłem wracać do domu, ponieważ tutaj każdej nocy kołatano do drzwi mieszkań kamienicy, w której mieszkała ciotka, rozlegały się krzyki i płacz aresztowanych i wyprowadzanych z domu ludzi.
Pracując w swoim zawodzie, marzyłem o studiach wyższych, dużo czytałem literatury technicznej, a potem wstąpiłem na kierunek elektrotechniczny zaocznego wydziału Instytutu Przemysłu Lekkiego.
Z czasem zajmowałem coraz wyższe stanowiska, ale w mianowaniu na wysokie stanowiska inżyniera naczelnego lub zastępcy dyrektora zakładu zawsze przeszkadzała ankieta syna „wrogów ludu”. Tak było i na ostatnim miejscu pracy, gdzie od roku 1967 pracowałem na stanowisku energetyka naczelnego Zakładu Elektronicznego. Zakład był przeznaczony przede wszystkim na wypełnienie zamówień Ministerstwa Obrony ZSRR. Pracowałem w tym zakładzie od samego początku, w zasadzie od założenia, pod moim kierunkiem powstał pierwszy ciąg linii technologicznej, w rozmowach prywatnych dyrektor obiecywał mi stanowisko inżyniera naczelnego, a kiedy ministerstwo zatwierdzało etaty, moja kandydatura została odrzucona. Potem dyrektor przeprosił mnie i powiedział, że o podjęciu ostatecznej decyzji zadecydowała ankieta. Z tego przedsiębiorstwa odszedłem na emeryturę w drugiej połowie lat 80.
Po śmierci Stalina, za czasów Nikity Chruszczowa nastąpiła odwilż w życiu politycznym kraju. Wielu ludzi zostało zrehabilitowanych po śmierci i wielu więźniów wypuszczono na wolność. Miałem wtedy choć kruchą, ale nadzieję na powrót rodziców, od których od momentu aresztu cały czas nie było żadnej wiadomości. Rehabilitacja odbywała się cicho i bez rozgłosu. Nareszcie i ja otrzymałem list od smoleńskiego KGB. Pojechałem tam, wstąpiłem do tego urzędu, gdzie mi oświadczono, że moi rodzice zostali rozstrzelani jeszcze w 1937 roku i że należy mi się rekompensata. Usłyszawszy to, gorzko zapłakałem, ta wiadomość była dla mnie straszliwym ciosem, pękła bowiem nadzieja na spotkanie z moimi rodzicami.
Powróciwszy do Witebska, złożyłem podanie na otrzymanie należnej mi rekompensaty za skonfiskowane mienie domowe rodziny. Chociaż w czasie aresztowania rodziców miałem dopiero 12 lat, dobrze pamiętałem, co zabrano z mieszkania podczas rewizji, lecz w KGB powiedziano, że sam spis rzeczy nie wystarczy, aby otrzymać rekompensatę, trzeba jeszcze znaleźć świadków, którzy stwierdzą fakt konfiskaty, świadkami mogli być nawet krewni. I tutaj z pomocą przyszła ciotka, ona powiedziała, że w Witebsku mieszka Helena Osipowa, która w 1937 roku była sąsiadką rodziny w Wiaźmie.
Z trudem znalazłem jej adres, przyszedłem do niej, ona mnie poznała, lecz po jej zachowaniu zrozumiałem, że moja wizyta wprawiła ją w zakłopotanie, natomiast jej córka bardzo się ucieszyła spotkaniem ze mną. Minęła wojna, tyle ludzi zginęło, a oni pozostali przy życiu. Wyłożyłem paniom sedno sprawy, lecz matka oświadczyła, że nic nie pamięta, wtedy córka wybuchnęła i powiedziała: „Mama, jak tobie nie wstyd tak mówić, ja byłam dzieckiem i pamiętam rewizję i konfiskatę, a ty nie pamiętasz?”. Możliwie obawiała się tego, że będę wymagał od niej zwrotu 200 rubli, które jej wręczyła moja mama podczas rewizji, rozpytywania na ten temat wyprzedziła słowami, że te pieniądze przekazała moim krewnym. Wreszcie zgodziła się iść na świadka. W KGB z nią rozmawiali osobno, potem zaprosili mnie i powiedzieli, że jak mogłem, będąc małym, zapamiętać co było skonfiskowane? Odpowiedziałem: gdyby coś podobnego stało się z panem, też by pan pamiętał.
Wtedy oficer wyciągnął z szuflady arkusz papieru i powiedział: „Pisz spis zabranych rzeczy”. Taki spis rozkazali pisać dwa razy, chyba szukali rozbieżności. Tu należy powiedzieć, że w znalezionych dokumentach Trybunału Wojskowego w spisie rzeczy skonfiskowanych złota biżuteria oraz srebro stołowe nie figurowało. Z trudem udało się doprowadzić tę sprawę do skutku, wreszcie zwrócono mi 8 tysięcy rubli. Na te czasy dość duża suma. Za te pieniądze kupiłem sobie samochód i strzelbę. Był rok 1959. Tym autem razem z żoną zmierzyliśmy nie tylko Białoruś, lecz i republiki nadbałtyckie, Krym, robiliśmy wypady nad jeziora i do lasów. Kiedy do władzy doszedł Breżniew, o represjach więcej już nie wspominano i do dzieci represjonowanych władze nadal ustosunkowywały się z nieufnością.
Anatol Jakowlew
Witebsk, 1998 rok
Odc. ost.