I dla mnie, goszczącej wtedy w zimowej stolicy Polski, nadarzyła się wyjątkowa okazja, by zobaczyć dzieła wybitnych polskich malarek i wziąć udział w ciekawym panelu dyskusyjnym, któremu przewodziły pisarka i historyczka sztuki Małgorzata Czyńska oraz Sylwia Zientek, pasjonatka sztuki, autorka książek poświęconych polskim malarkom („Polki na Montparnassie”, „Tylko one. Polska sztuka bez mężczyzn”). Spotkanie stanowiło doskonałą okazję do wymiany myśli na temat wyzwań, z jakimi zmagały się artystki w przeszłości.
Kobietom w świecie sztuki nie było łatwo
– Przez stulecia polskie artystki działały w cieniu mężczyzn, a o pierwszych indywidualnych karierach można mówić dopiero w XIX w. Aż do XX w. sztuka pozostawała dla kobiet raczej dodatkowym zajęciem – rozrywką dla pań z towarzystwa, znacznie rzadziej zawodem – tłumaczyła Małgorzata Czyńska podczas panelu.
– Wiele kobiet sięgających po płótna i pędzel spotykało się z pogardą, lekceważeniem czy wręcz z określeniem, że takie zajęcie pozbawia je kobiecości. Przez mężczyzn były poniżane, niedocenianie. Ich malarstwo jeszcze w początkach XX w. było recenzowane pozytywnie tylko wtedy, kiedy odzwierciedlało kunszt malarstwa męskiego. Takie recenzje przygotowywał między innymi nasz rodak Apollinaire [właśc. Wilhelm Apolinary Kostrowicki – przyp. red.], poeta i krytyk sztuki, pisząc np., że Alicja Halicka czy Irena Reno zasługują na uznanie, bo malują po męsku – wspominała Sylwia Zientek podczas tego spotkania.
Kobietom w świecie sztuki nigdy nie było łatwo. W czasach, gdy niektórzy artyści wykrzykiwali bez oporów: „Nie cierpię malujących bab!”, bycie artystką wymagało szczególnego samozaparcia.

| Fot. Piotr Łukasik
Trudności w edukacji artystycznej kobiet
W XIX w. system edukacji artystycznej został zorganizowany w akademiach, które narzucały program nauczania, hierarchię tematów, kryteria ocen przy przyjmowaniu dzieł na wystawy czy rozstrzyganiu konkursów oraz przydzielaniu stypendiów. Podstawą edukacji malarza była nauka kompozycji figuralnych, przedstawień postaci w ruchu, które wymagały studiowania aktu. A ten powód był jednym z głównych, dla którego niemal do końca wieku nie dopuszczano kobiet do regularnych kursów w akademii. Kobietom pozostawała jedynie nauka w prywatnych szkołach malarskich, jak np. w warszawskiej Szkole Rysunkowej Wojciecha Gersona czy paryskich akademiach.
W 1924 r., w związku z napływem cudzoziemców, została utworzona słynna szkoła paryska. École de Paris to był osobliwy fenomen społeczny. Po raz pierwszy w historii wielka fala twórców w krótkim czasie napłynęła w jedno miejsce, tworząc tam prawdziwą „kolonię artystyczną” – stanowili oni krąg towarzyski, nieformalną grupę, związaną przyjaźnią, miejscem zamieszkania, studiów, spotkań oraz wspólnymi wystawami. I zasiedlali dzielnicę Montparnasse, gdzie jak po deszczu powstawały magiczne pracownie malarskie, w których dokonywały się procesy twórcze. Atelier stawało się swoistą wizytówką, potwierdzało status. W jednym z takich atelier narodził się fenomen Pabla Picassa, który spędził tam pięć lat swego życia (1904–1909). Notabene, do Paryża na plenery studyjne udawał się często Ferdynand Ruszczyc, który poznał tam wielu polskich malarzy i później w Wilnie otworzył wystawę ich prac. Coraz śmielej do grona mężczyzn dołączały kobiety z całego świata.
W biografiach Polek można dostrzec, że na polskiej scenie artystycznej nie brakowało uzdolnionych, odważnych i zdeterminowanych kobiet, które na przełomie wieków XIX i XX z większym lub mniejszym powodzeniem postanowiły zająć się malarstwem i niemal zawsze trafiały do Paryża.
Polskie malarki w Paryżu
Paryż, będący światową stolicą sztuki, oferował im dużo większe możliwości. W latach 90. XIX w. do francuskiej stolicy zaczęły przyjeżdżać artystki, które w realiach Warszawy, Krakowa czy innych miast Polski rozbiorowej nie mogły liczyć na zdobycie edukacji oraz kwalifikacji pozwalających na profesjonalne zajmowanie się malarstwem. Szkoły wyższe nie przyjmowały jeszcze kobiet, a w nielicznych w tamtych czasach szkołach prywatnych uczennice nie mogły szkicować żywych modeli, gdyż obowiązujące normy moralne zakazywały tych „demoralizujących” praktyk, a zdaniem „porządnych” matek niweczyły szanse na matrymonialnym rynku.
W sumie w okresie od lat 90. XIX w. do wybuchu II wojny światowej ponad 200 malarek z większymi lub mniejszymi sukcesami rozwijało swoje kariery w Paryżu. Gdyby tworzyć zestawienie najbardziej utalentowanych, odważnych i zdeterminowanych, to zapewne należałoby wymienić Melę Muter, którą obie prelegentki spotkania w Muzeum Tatrzańskim jednogłośnie okrzyknęły najlepszą malarką międzywojnia, co wśród uczestników wywołało poruszenie, gdyż niewielu o niej słyszało.

| Fot. Piotr Łukasik
Mela Muter, oddana całkowicie malarstwu
Mela Muter (1876–1967), właściwie Maria Melania Mutermilch, była kobietą piękną i wykształconą. Dzięki ojcu obracała się wśród elity artystyczno-intelektualnej, przyjaźniła się z poetą Rainerem Marią Rilkem, w ich domu na przyjęciach bywali najwybitniejsi artyści. Z lubością malowała, portretowała nie tylko siebie, ale i najważniejsze osobistości swojej epoki. A umarła w nędzy i zapomnieniu…
Urodziła się w 1876 r. w Warszawie w spolonizowanej rodzinie żydowskiej. Jej ojciec, Fabian Klingsland, był zamożnym kupcem, ale i znanym mecenasem kultury, wspierającym literatów. I jako ojciec wspierał swoją córkę mającą artystyczne pasje. W 1899 r. Mela wyszła za mąż za pisarza i krytyka literackiego Michała Mutermilcha, wkrótce urodziła syna Andrzeja.
Chociaż przez całe życie konsekwentnie podkreślała, że jest samoukiem, już po ślubie zaczęła uczyć się malarstwa w szkole Miłosza Kotarbińskiego. Z tego okresu pochodzi jej „Autoportret w świetle księżyca”, słynny obraz o poetyckim nastroju. W 1901 r. skutecznie namówiła męża na wyjazd do Paryża, widząc tam przyszłość dla rodziny, a przede wszystkim dla siebie. Tam skróciła nazwisko na Muter, wstąpiła do Académie de la Grande Chaumière i otworzyła własną pracownię.
Mela Muter szybko zaistniała w kręgu polskiej „kolonii” w Paryżu, udzielała się w różnych organizacjach artystyczno-literackich, ale i dobrze odnajdywała się w gronie międzynarodowym, w którym łatwo nawiązywała kontakty towarzyskie i artystyczne. Brała też udział w wystawach, zyskując uznanie jako „talent świeży, młody, ruchliwy, indywidualność wybitna”. Wplątywała się w romanse, m.in. nawiązała krótki flirt z Leopoldem Staffem czy Raymondem Lefebvre’em, z którym romans przerodził się w silne uczucie. Rozkwitała. Na początku lat 20. wyjechała na Lazurowe Wybrzeże i tam przeżyła traumę: niespodziewaną śmierć syna, później rozwód z mężem i śmierć kochanka. Zrezygnowana, przybita, wróciła do Paryża i poświęciła się wyłącznie malarstwu.
Sukcesy i porażki
Okres międzywojenny to czas największego rozwoju jej kariery. Muter stała się wówczas wziętą portrecistką tworzącą na zamówienia artystów, pisarzy, polityków i paryskiej arystokracji. Ale malowała nie tylko portrety, także pejzaże i martwe natury. Miała liczne wystawy, zamówienia prywatne i do państwowych kolekcji – przełożyło się to na sukces finansowy. Artystka mogła pozwolić sobie na budowę nowoczesnej willi-atelier zaprojektowanej przez słynnego Auguste’a Perreta. Niestety, w nowym domu mieszkała zaledwie cztery lata. Za sprawą wielkiego kryzysu od 1929 r. liczba zamówień na obrazy spadła, co przełożyło się na problemy finansowe W rezultacie artystka musiała wynająć swoją willę, pozbawiając się własnego kąta, w zasadzie do końca życia wynajmując małe mieszkanka.
– Po II wojnie światowej Muter nie powtórzyła już przedwojennych sukcesów. Borykała się z ciągłymi problemami finansowymi, egzystencjonalnymi i zmuszona była mieszkać w ciasnej, wilgotnej pracowni. Dodatkowo malowanie utrudniała jej postępująca choroba oczu, która w końcu całkowicie uniemożliwiła pracę. Zmarła w 1967 r. I być może popadłaby w zapomnienie, gdyby nie Bolesław Nawrocki, który przed śmiercią otoczył ją opieką, uporządkował imponującą kolekcję jej dzieł, zebrał dokumentację dotyczącą jej życia. Dzięki temu możemy oglądać jej obrazy na wystawach i prezentacjach muzealnych – podsumowała Sylwia Zientek, autorka biografii artystki, podkreślając, że w dalszym ciągu jest ona obiektem jej fascynacji i badań. I po latach zapomnienia – jest coraz częściej odkrywana na nowo.
– Mela Muter jest zaliczana do czołowych twórców związanych z École de Paris. I niestety, stosunkowo mało znaną w Polsce – dodała historyczka sztuki Małgorzata Czyńska.

| Fot. Piotr Łukasik
„Szalona” Zofia Stryjeńska
Przykładem spektakularnej kariery tamtego czasu jest także Zofia Stryjeńska (1891–1976). Jej biografia pełna jest zagadek i niedopowiedzeń. Malarka nawet za życia owiana była legendą – sama opowieść o jej monachijskich studiach, na które wyjechała z ukochanego Krakowa w męskim przebraniu, brzmi jak bajka.
„Boże! Odbierz mi wszystko, (…) ale za to daj mi możność wypowiedzenia się artystycznego i sławę” – można było przeczytać cytat z pism malarki zamieszczony na jednej ze ścian wystawy.
– Był rok 1912, kiedy Zofia Stryjeńska z Lubańskich wypowiada te słowa, leżąc z rozłożonymi rękoma na posadzce w jednej z monachijskich kaplic. Do miasta w południowych Niemczech przyjechała z Krakowa, podając się za swojego brata, Tadeusza Grzymałę Lubańskiego, by uczyć się malarstwa w Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych (wtedy jeszcze monachijska akademia nie przyjmowała w szeregi studentów kobiet). Od tego czasu artystka nieustannie przekraczała granice, zachwycała, a zarazem skandalizowała. Była butną, nieokiełznaną kobietą i nikt nie przypuszczał, że stanie się „księżniczką polskiego malarstwa”. Burzliwy temperament Stryjeńskiej znajdował odbicie w jej twórczości, na wskroś kobiecej – podkreślała Małgorzata Czyńska.
– Malarka szukała pomysłów w polskim folklorze. Jej rysunki i obrazy to feeria barw, wszechobecny ruch i dynamika połączona z ludowością, słowiańskością. Jak żaden inny artysta tego okresu, potrafiła połączyć te wszystkie motywy i oddać to, co w polskości i jej tradycji najpiękniejsze – twierdzi historyczka sztuki.
Mocno stylizowane, barwne sceny uwiodły publiczność i krytyków, przynosząc Stryjeńskiej ogromny sukces na Międzynarodowej Wystawie Sztuki Dekoracyjnej w Paryżu w 1925 r.
A prywatnie? Z piedestału wielkiej malarki, odnoszącej sukcesy na arenie międzynarodowej, została sprowadzona do roli wyrobnicy i wariatki. „Żyła po cygańsku” – nigdy nie miała własnego mieszkania. Stabilizacji nie osiągnęła też po ślubie z Karolem Stryjeńskim, znanym architektem, entuzjastą sztuki. Dopiero po latach zorientowała się, że nie pasuje do świata, który chciał stworzyć dla niej Karol. Zdradzał ją, bawił się całymi nocami i nie rozumiał. Zarzucał, że neguje życie rodzinne. Miała trójkę dzieci i istotnie nie umiała godzić życia osobistego i pracy. Była rozerwana pomiędzy sztuką a rodziną. Zofia uciekała więc, szukając wytchnienia w górach i ukochanym tętniącym artystycznym życiem Zakopanem. Pomiędzy małżonkami trwały „wieczne” kłótnie i wzajemne oskarżenia, aż doszło do tego, że mąż chciał zrobić z niej wariatkę, i to dosłownie.
Z łatki szalonej, jaką jej przypięto, nigdy nie wyszła. Małżeństwo z Karolem Stryjeńskim zakończyło się w 1927 r. po tym, jak mąż zamknął ją w klinice psychiatrycznej, z której z trudem udało jej się wydostać. Kolejny ślub, zawarty w 1929 r. z aktorem Arturem Klemensem Sochą, również nie przyniósł artystce szczęścia – rozwód nastąpił w 1935 r. W tym samym czasie zaczęły się dla artystki kłopoty finansowe. Zmuszona była przyjmować coraz więcej i coraz mniej ambitnych projektów, co nie służyło jej twórczości.

| Fot. Piotr Łukasik
Różne koleje losów
Zofia Stryjeńska pod koniec lat 30. czuła się zagubiona. II wojnę światową przebyła w ciężkich warunkach. Starała zbliżyć się do dorosłych już dzieci. Po wojnie chciała wyjechać z komunistycznej Polski do Paryża, by tam odbudować się, znaleźć dalszą drogę twórczości. Trafia do Szwajcarii, gdzie mieszkali jej córka i synowie. Starała się tam zbudować nowe życie, ale nie umiała się odnaleźć. „Jej dom – stracony – to była Polska” – mówił syn Jan. Tylko że nazwisko malarki przestało się liczyć w kraju.
Ostatnie lata życia Stryjeńska spędziła w kawalerce w Genewie. Artystka, której sztuka po latach wróciła do łask w zbiorach kolekcjonerów, na aukcjach i na wystawach, żyła bardzo skromnie, nie chciała korzystać z pomocy dzieci. Zmarła po długiej chorobie i wielu nieudanych operacjach oczu 28 lutego 1976 r. Pochowano ją na genewskim cmentarzu Chêne-Bourg. W jej grób wmurowano drewniany zakopiański krzyż.
Wiele polskich artystek międzywojnia miało smutne czy wręcz tragiczne koleje losów. Nie sposób opisać wszystkich historii. Niesamowite są losy innej krakowianki uznawanej za wybitną, Olgi Boznańskiej, która po przeprowadzce w 1898 r. do Paryża, mieszkała tam do końca swojego życia w warunkach urągających wszelkim normom. Ale to już materiał na kolejny artykuł.
Czytaj więcej: Aniołowie są wśród nas
Artykuł opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” Nr 14 (39) 05-11/04/2025