Młodziutka, szczuplutka, delikatna Olga Bielasz w szkole mogłaby być uważana za uczennicę klas starszych. A przecież od prawie już czterech lat pełni funkcje dyrektora stołecznego polskiego przedszkola „Uśmiech”.
Przedszkola, które według rozporządzenia samorządu miasta Wilna miało być zlikwidowane.
„Kiedy objęłam kierownictwo tą placówką, a właściwie, kiedy przyszłam tu pracować jako przedszkolanka były tylko dwie grupy — 24 dzieci. Dziś mamy 70, a chętnych w kolejce jest jeszcze trzydzieści”.
Nie przyszło to zapewne łatwo, ale jak za chwilę mam okazję się przekonać, młoda dyrektor jest tak pełna energii, tak stanowcza i jak mówi: „Wszystko, co mam zawdzięczam tylko stałej pracy, no i opiece Najwyższego”.
Nie jest to takie puste powiedzenie dla samego powiedzenia, bo do dziś jest żywy w jej pamięci wypadek, jakiego doświadczyła w dzieciństwie. Jako małe dziecko o mały włos nie trafiła pod koła przejeżdżającego samochodu. A właściwie trafiła, ale nie tylko, że została żywa, ale nawet nie doznała najmniejszego złamania. Dlatego to w Rudominie — osiedlu rodzinnym Olgi do dziś wielu ludzi pamięta ten wypadek i kiedy ją spotykają, to czas od czasu jeszcze ktoś powie: „A to ty jesteś ta ocalała spod samochodu”.
Olga, która opowiada mi o tym zdarzeniu, nie pamięta z tej chwili prawie nic — tylko ogromy wóz nad sobą, kiedy stanęła wśród drogi, a potem już badania lekarskie i skonstatowanie : „Dziewczynka jest zdrowa”. Blady jak papier kierowca tłumaczył matce: „Starałem się skierować tak wóz, aby dziecko nie trafiło pod koła”. Pod koło trafiła tylko teczka dziewczynki.
Od tego wydarzenia przeskakujemy do lat dziecięcych, które, jak i większość jej życia upłynęły w podwileńskim Rudominie, gdzie przyszła na świat w rodzinie Genowefy i Leonarda Borysiewiczów. To, że wybierze zawód pedagoga, Ola wiedziała chyba od pierwszej klasy, od pierwszego spotkania ze swą pierwszą nauczycielką — wspaniałą Ireną Alasiewicz, która umiała dzieci zaciekawić, zaszczepić im miłość do swego zawodu. W wyniku tego, po ukończeniu szkoły, jak mówi Olga z 10 dziewcząt ich klasy — 6 wybrało zawód pedagoga.
Po ukończeniu Szkoły Średniej w Rudominie, (obecne gimnazjum im. Ferdynanda Ruszczyca) — podała dokumenty do Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Nowej Wilejce (obecnie Kolegium Pedagogiczne), a po jej ukończeniu trafiła do nie tylko do swej szkoły rodzinnej, ale też po opiekę swej pierwszej nauczycielki.
— A było to tak. Na dłuższą prawie miesięczną praktykę dostałam skierowanie do swej szkoły — mówi Olga. — Był to akurat okres, kiedy otwierano zerówkę i ówczesna dyrektor szkoły — Teresa Berezińska — zwróciła się do pani Ireny Alasiewicz z pytaniem: „A może masz kogoś młodego, chętnego, energicznego, by kompletowaniem takiej zerówki się zajął?”. Pani Irena patrząc na mnie, mówi: „Pewnie, że mam, proszę oto Ola” — przypomina Bielasz.
Tak Ola zaczęła „zbierać” swój pierwszy narybek. Pamięta każde z tych pierwszych 15 dzieci tak dokładnie, jakby to było wczoraj, pamięta radość z tej pierwszej polskiej grupy zerowej. Po roku były już dwie grupy.
Tak nam to życie szybciutko na kartach papieru przeleciało, ale cofamy się jeszcze na chwilę do tych lat beztroskich i dziecięcych, co to upłynęły nie tylko pod bokiem kochanych rodziców, ale też dziadków. Szczególnie dużo mówimy o babci Genowefie, bo to przecież ona sprawiła, że Ola mając lat pięć, już do Pierwszej Komunii przystąpiła.
— Że tak wcześnie, to trochę przypadkowo – mówi obecna pani dyrektor. — Moja babcia, dziś już 85 rok licząca, całe prawie życie szykowała małe dzieci do Komunii, za co w latach sowieckich była nawet napiętnowana jako „wrag naroda”. Oczywiście robiła to po cichu, po kryjomu, ale każdy z sąsiadów wiedział i dzieci na naukę przyprowadzał. Ja zawsze przysłuchiwałam się nauce. A kiedy miałam właśnie pięć lat, kolejna grupa miała przystąpić do egzaminu, podczas którego ja, siedząc razem z nimi w kościele, byłam tym suflerem, który podpowiadał, jak jakieś dziecko nie umiało.
Ksiądz Urbonas, oczywiście, usłyszał, że podpowiadam i zapytał babcię: „A to, co za dziecko?”. — Moja wnuczka — odpowiedziała babcia.
— No, to jak ona tak doskonale wszystko umie i rozumie, to może też do Pierwszej Komunii przystąpić.
„Spotkanie” Oli z kościołem, które to rozpoczęło się we wczesnym dzieciństwie, trwa przez całe życie. Jest to potrzeba. Codzienna. Wiele lat uczęszczała do młodzieżowego chóru, który powstał przy kościele, z którym to i w Polsce bawili, i w konkursach piosenki religijnej uczestniczyli.
Od lat do chóru nie uczęszcza, ale nie rozpoczyna żadnego dnia od małej chociażby modlitwy do Tego, któremu tak dużo w życiu zawdzięcza.
Olga nie należy do ludzi, którzy lubią narzekać, wręcz odwrotnie uśmiech nie schodzi z jej twarzy nawet wtedy, kiedy jest jej ciężko i kiedy życie doświadcza ją tak, jak każdego chyba człowieka.
Od lat już sześciu sama wychowuje swego dwunastoletniego Łukasza. Ucznia tejże szkoły w Rudominie.
— Życie z mężem się nie ułożyło, chyba byliśmy za młodzi na tak poważne decyzje, pobraliśmy się, kiedy miałam lat osiemnaście, on o trzy lata był starszy — mówi Olga.
A po chwili kontynuuje: „Zresztą pogodzić obowiązki rodzinne z zawodowymi jest bardzo trudno, tym bardziej, gdy się pracuje z dziećmi, dla których chce się tyle dać. Bo od kontaktu z przedszkolem, tą pierwszą instytucją pozadomową małe dziecko zaczyna poznawać świat, otoczenie. I dlatego bardzo ważne jest, jakie wyniesie wrażenie, to znaczy czy będzie przychodziło do nas z uśmiechem, czy ciągnięte codziennie z rana, jak na odbycie kary” — mówi Olga Bielasz, magistrantka Akademii Podlaskiej w Sielcach, bo to tę uczelnię pracując jeszcze w Rudominie, zaocznie ukończyła.
Przed czterema laty koleżanka zaproponowała, by przyszła właśnie do tego przedszkola, gdzie było akurat wolne miejsce. Stolica była wabikiem, zresztą ten zabytkowy pałacyk z 1872 roku był też magnesem, który przyciągał — zdecydowała się na zamianę. A kiedy po kilku miesiącach pracy ogłoszono konkurs na objęcie stanowiska dyrektora, zdecydowała spróbować.
Owszem, było to dla mnie wyzwanie, ale tak sobie pomyślałam — jeżeli nie teraz — to kiedy. Kiedy będę stara i kiedy mi energii ubędzie. Dlatego stanęłam do konkursu i wygrałam — przypomina ten okres moja rozmówczyni.
Doskonale wiedziała, że pierwsze jej kroki będą niełatwe, że zespół będzie patrzeć na nią przez przysłowiową lupę, poszeptywać: nowa, młoda, a chce rządzić. Nie spasowała.
„Muszę być nie tylko wymagająca wobec siebie i innych, ale też czasami bardzo stanowcza. Bo niestety w takiej pracy, kiedy trzeba pogodzić funkcje pedagoga, psychologa, administratora, czasami wręcz zarządcy — różne nieprzyjemności się zdarzają. Ale obmyślam takie chwile bardzo dokładnie, konsultuję się zawsze z prawnikiem, kiedy mam podjąć niełatwe decyzje. No, bo niestety takie jest życie, nie każdy dzień jest radosny, nie każdy dzień niesie uśmiech. Ale staram się, by w naszej placówce, którą kieruję, był on nie tylko w nazwie, ale też w życiu” — mówi na zakończenie naszej rozmowy młoda dyrektor.