W szeregach Armii Krajowej byli zdrajcy, ale biorąc pod uwagę całość społeczeństwa, były to przypadki marginalne, ułamek procenta – twierdzą Wojciech Königsberg i Bartłomiej Szyprowski, autorzy książki „Zlikwidować” o agentach Gestapo i NKWD w strukturach polskiego podziemia.
Wydaje się, że mało mówimy o tym, iż w strukturach Polskiego Państwa Podziemnego nie brakowało agentów. To temat słabo rozpracowany czy też nie chcemy się z nim mierzyć, by nie kalać dobrego imienia Armii Krajowej?
Wojciech Königsberg: To wynika z tego, że po 1945 r. nie można było o AK pisać wszystkiego. Wielu tematów nie opisano. Historycy chcący pisać o bohaterstwie często nie robili tego, by komuniści nie kreowali obrazu, że w AK byli tylko zdrajcy. Zdrajcy byli, ale to był ułamek procenta. To nie było jak we Francji czy Belgii, gdzie kolaboracja była na szeroką skalę. Ale oczywiście, bez opracowania tego tematu nie sposób pokazać całości polskiego podziemia. Mamy nadzieję, że nasza książka posunie do przodu tą problematykę.
Bartłomiej Szyprowski: Sami likwidatorzy, żołnierze AK, nie uważali, że robią coś spektakularnego. Za bardzo się tym nie chwalili, ich rodziny tym bardziej, więc nie ma zbyt wiele materiału źródłowego. Ot, po prostu, likwidowano niepotrzebne „szumowiny”, bo też, według mnie, nie ulega wątpliwości, że biorąc pod uwagę całość społeczeństwa, były to przypadki marginalne.
W Polsce nie było powszechnego przyzwolenia na współpracę z okupantem.
B.S.: Belgia, Holandia, przede wszystkim Francja – to były kraje, gdzie naprawdę było na to przyzwolenie. Podziemie w tych krajach to nie był taki zryw społeczny jak w Polsce. U nas, oczywiście, też nie wszyscy byli w AK. To objęło 35–40 proc. społeczeństwa, ale to i tak bardzo duży zryw narodowościowy. Polska była jedynym krajem, gdzie karano za wydawanie obywateli narodowości żydowskiej. Robiły to sądy cywilne podległe Delegaturze Rządu na Kraj.
Można w ogóle próbować szacować dane o liczbie agentów w strukturach Państwa Podziemnego, a przynajmniej tych wykrytych i wykonanych na nich wyroków?
W.K.: Takich badań w skali całego kraju chyba nie było. Można się opierać tylko na tym, ilu agentów udało się wykryć w poszczególnych oddziałach. Raczej rzadkością były duże oddziały partyzanckie, gdzie agenta nie było. Czasem był jeden, czasem kilku.
Czytaj więcej: Stowarzyszenie Łagierników Żołnierzy Armii Krajowej uczciło pamięć o poległych w walkach o Wilno
Trudno było agentom przenikać do struktur Armii Krajowej?
B.S.: Na początku możliwość wejścia w struktury Związku Walki Zbrojnej, zanim jeszcze przekształcił się w AK, była o wiele łatwiejsza. To był żywiołowy ruch patriotyczny, niepodległościowy, niezbyt dokładnie sprawdzano kandydatów. Ze wspomnień wynika, że sposoby podejmowania działań konspiracyjnych u ich początków były dość prymitywne. Na przykład we Lwowie spotykano się non stop w jednej kawiarni, łączniczki potrafiły sobie podawać meldunki przez szerokość ulicy. To doprowadzało do wpadek w ZWZ, zwłaszcza na terenie okupowanym przez Sowietów, którzy agenturę mieli bardzo dobrą, próbowali rozpracować każde środowisko i było tam znacznie trudniej budować struktury niż pod okupacją niemiecką. Dopiero z czasem instrukcjami starano się zapobiec nadmiernemu gadulstwu, posiadaniu zapisków itd.
W.K.: Niektórzy agenci, jak Władysław Boczoń, funkcjonariusz Abwehry współpracujący z Gestapo, zostali wprowadzeni do struktur, a niektórzy, jak np. Jerzy Wojnowski, oficer, bohater akcji w Pińsku, w pewnym momencie zaczęli współpracować z wrogiem. W wypadku Wojnowskiego do dzisiaj nie wiemy, czy uczynił to, bo bał się o aresztowaną matkę i szantażowano go, że zostanie zabita, czy też nie czuł się wystarczająco doceniony i odznaczony za Pińsk. Zygmunt Sztuka poszedł na współpracę z Niemcami, bo chciał, żeby uwolniono jego żonę. Były różne przypadki, my opisaliśmy historię siedmiu agentów, z których każdy doszedł trochę inną drogą do zdrady.
Jakie jeszcze motywacje powodowały zdrajcami?
B.S.: Najczęściej motywem była chęć uratowania życia, ale nie ulega wątpliwości, że w społeczeństwie polskim część donosicielstwa miała charakter stricte finansowy. Były to po prostu pieniądze. Często zaś tak prozaiczne powody, jak niechęć do sąsiada, zawody miłosne, zazdrość, zwykła ludzka zawiść.
A jakie narzędzia do obrony przed agentami, do rozpracowywania ich miały struktury PPP?
B.S.: Przede wszystkim była to kwestia wstępnej weryfikacji. Ona, jak wspomniałem, nie zawsze była bardzo szczegółowa. Dopiero w późniejszym okresie wypracowano zasady przyjmowania członków, wychodząc z założenia, że nie masowość jest najważniejsza. Przy przyjmowaniu osób występowano o różnego rodzaju charakterystyki w ich własnym środowisku, wśród osób zamieszkujących w pobliżu, np. dozorców, którzy mieli największą wiedzę o lokatorach kamienic.
W.K.: Gdy tworzył się ZWZ, to kontrwywiad Komendy Głównej, czyli jednostka, która miała rozpracowywać zagrożenie dla podziemia, liczył zaledwie kilka osób. Z upływem lat rozrósł się do struktury kilkusetosobowej, ale nawet rozbudowa struktur nie gwarantowała, że skuteczność działań będzie niezawodna. Nie uchroniła np. przed wejściem Józefa Staszauera w 1943 r. w skład Komendy Głównej AK! Kontrwywiad wprawdzie informował jego przełożonych z Oddziału V KG AK, że on jest na liście współpracujących z Niemcami, ale jego przełożeni twierdzili, że robi to dla dobra organizacji. Bezpośredni dowódca nie był w stanie uwierzyć w informacje kontrwywiadu. Dopiero po aresztowaniu przesłał gryps, z którego wynikało, że Staszauer go zdradził. Jak się później okazało, był współpracownikiem Gestapo i prawdopodobnie też Abwehry.
B.S.: Podobny przykład mamy z Jerzym Wojnowskim „Motorem”. Informacje kontrwywiadu wskazywały, że coś z nim jest nie tak. Płk Emil Fieldorf „Nil” nakazał go dostarczyć, przesłuchać i załatwić sprawę, a czynnik ludzki w postaci Jana Piwnika „Ponurego”, którego „Motor” był przyjacielem (byli związani wspólną walką), de facto zignorował rozkaz.
Jak standardowo wyglądały działania kontrwywiadu od powzięcia informacji, że konkretna osoba może współpracować z wrogiem?
B.S.: Trzeba było zweryfikować takie sygnały. Ustalić i potwierdzić, o jakim czynie przestępczym mówimy. W zależności od jego rodzaju sprawę kierowano do odpowiednich struktur cywilnych czy też wojskowych. W wypadku AK przesyłano materiały do sądu wojskowego. Te od sierpnia 1940 r. działały jako sądy kapturowe, a od 26 listopada 1941 r. jako wojskowe sądy specjalne. Prokuratorzy sporządzali akt oskarżenia, był trzyosobowy skład sądzący, w razie wyroku skazującego na karę śmierci wyrok po zatwierdzeniu był przekazywany przez kolejne szczeble do komórki likwidacyjnej, czyli różnego rodzaju oddziałów terenowych AK lub jednostki specjalnej podległej kontrwywiadowi. Nie zawsze wyrok można było wykonać od razu. Znamy przypadki, że zapadł w 1941 r., a wykonanie nastąpiło trzy lata później. Wszystko zależało od możliwości ustalenia miejsca pobytu skazanego.
Czytaj więcej: Ballada o Jureczku. Najmłodszy partyzant wileńskiej AK
Oskarżony miał jakąkolwiek możliwość obrony?
B.S.: Przed sądami wojskowymi w większości przypadków nie było możliwości uczestnictwa oskarżonego z uwagi na zachowanie warunków bezpieczeństwa. Natomiast w sądach polowych było różnie, można było zostać doprowadzonym przed oblicze sądu. To sąd przyjął na siebie obowiązek badania okoliczności, zarówno na korzyść, jak i niekorzyść oskarżonego. Doskonałą ilustracją możliwości obrony jest sprawa Józefa Mackiewicza, który dowiedziawszy się, że Wojskowy Sąd Specjalny Okręgu Wileńskiego wydał na niego wyrok śmierci, wystosował list do sądu, w którym przedstawił okoliczności na swoją obronę. Wyrok w jego sprawie się nie zachował, we wspomnieniach różnie się opisuje, czy był on oparty o rzeczywiste zarzuty, czy wydumaną kwestię współpracy z Niemcami. Z dokumentów zdaje się wynikać, że postawiony mu zarzut dotyczył kwestii ujawnienia w organie prasowym pewnych informacji o podziemiu i tego dotyczyło orzeczenie, a nie, jak niektórzy sugerują, kwestii pobytu Mackiewicza w Katyniu, co było uzgodnione z dowództwem AK w Wilnie. Wyrok do wykonania dostał oddział egzekutywy pod dowództwem Sergiusza Piaseckiego „Kondora”, który nie będąc przekonanym o winie Mackiewicza, odmówił wykonania rozkazu i rozmawiał o tym z Aleksandrem Krzyżanowskim „Wilkiem”, dowódcą okręgu. W tym czasie jeden z żołnierzy AK otrzymał od Mackiewicza pismo mające na celu wyjaśnienie zarzutów dowództwu AK. Nie wiemy, czy ten list się zachował. Nie wiadomo, czy doszło do wznowienia postępowania, ale raczej nie. Wykonanie wyroku jednak wstrzymano, a później nikt nie ponawiał rozkazu.
Skoro dotarliśmy w naszej rozmowie na Wileńszczyznę, proszę w największym skrócie opisać, jak tu miały się sprawy agentów i ich rozpracowywania?
B.S.: Wileńszczyzna, jak cały teren II Rzeczpospolitej, była pokryta siecią Polskiego Państwa Podziemnego. Okręg wileński był najpierw ZWZ, potem AK, działał wojskowy sąd specjalny, którego szefem był mec. Stanisław Ochocki ps. Justyn, Argus. Był on także doradcą w sprawach prawnych pułkownika, a tytularnie gen. Aleksandra Krzyżanowskiego. Działała w Wilnie też bardzo rozbudowana jednostka wywiadowcza dowodzona przez Mirosława Głębockiego „Cecylię”, przedwojennego sędziego śledczego, prawnika z praktycznym doświadczeniem. W lipcu 1942 r. powstała komórka likwidacyjna. Miała dość trudne początki. Najpierw dowódcą był Włodzimierz Leśniewski „Drobinka”, kolejnymi – m.in. cichociemny Adam Boryczka „Brona”, wspomniany Sergiusz Piasecki, a na końcu Jerzy Urbankiewicz „Jurek”. W tej jednostce, w sieci wywiadu, działała też tak znana postać, jak Hanna Skarżanka, późniejsza aktorka. Dzięki ich pracy możliwa była likwidacja co najmniej kilku osób, chociażby agentki Gestapo Danuty Wyleżyńskiej, którą zastrzelono praktycznie na schodach jej domu przy Ostrej Bramie.
W.K.: W naszej książce Wilno pojawia się przy okazji podróży Józefa Staszauera, Żyda współpracującego z Gestapo, który jeździł jako handlowiec po kraju, m.in. także do Wilna, niby w interesach, a tak naprawdę współpracując z Niemcami.
Jakie trudności napotyka badanie historii agentów?
B.S.: Przede wszystkim weryfikacyjne. Meldunków jest czasem bardzo mało, a czasem bardzo dużo i są rozbieżne. Druga trudność to ustalenie, czy zapadło orzeczenie sądu, czy likwidacja zdrajcy miała charakter prewencyjny. Nie wszystkie wyroki sądów się zachowały, w przypadku Wilna nie zachowały się chyba żadne orzeczenia. Na szczęście mamy trochę wspomnień, choćby Stanisława Ochockiego, ujętego potem przez NKWD, który spędził kilka lat w łagrze.
Nie wszystkich zdrajców dosięgła sprawiedliwość. Niektórym zupełnie dobrze wiodło się i po wojnie.
W.K.: Funkcjonariusz Gestapo z Radomia Stefan Falkowski, który doprowadził do śmierci przynajmniej kilku osób, do dzisiaj figuruje jako honorowy członek Polskiego Związku Filatelistów. Po wojnie współpracował z UB i SB, był przydatny, a takich w tych służbach nie ruszano. Władysław Boczoń, przedwojenny oficer, przedstawiał, że dogadał się z Abwehrą, by uratować życie, ale od początku tak naprawdę chciał rozpracowywać Niemców dla Polaków. Po wojnie zasiadał we władzach Polskiego Związku Piłki Nożnej w Szczecinie oraz działał w związku motorowym. Wielu mu uwierzyło, powstała nawet książka „Nasz człowiek w Abwehrze”. Tak naprawdę był jednym z najlepszych funkcjonariuszy Abwehry rozpracowujących polskie podziemie.
B.S.: Podobna sytuacja dotyczy Ludwika Kalksteina, dowódcy grupy wywiadowczej „Hanka”, który po „wpadce” wyraził zgodę na współpracę z Niemcami, wciągnął do niej kolejne osoby i wydał szereg ludzi. Próba jego likwidacji się nie powiodła. Po wojnie jego rola została ujawniona organom bezpieczeństwa, dostał niezbyt duży wyrok, podczas gdy polscy niepodległościowcy otrzymywali wyroki śmierci. W tym czasie był już agentem współpracującym z UB. Potem zmieniał kilka razy nazwisko. Jako ciekawostkę można podać, że był prawdopodobnie faktycznym autorem scenariusza popularnego serialu „Czarne chmury”. Pierwowzorem postaci pułkownika Dowgirda była postać szlachcica pruskiego, Kalksteina, porwanego przez służby elektora, za którego potomka Ludwik Kalkstein się uważał.
Czytaj więcej: Rocznica urodzin Aleksandra Krzyżanowskiego ps. Wilk
Fot. dzięki uprzejmości wydawnictwa ZNAK, archiwum prywatne
Wywiad opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” nr 6(18) 12-18/02/2022