Związki zawodowe wileńskich pracowników służb komunalnych wczoraj, 4 grudnia, zorganizowały pikietę przed Sejmem. Pikietujący domagają się przede wszystkim wypłaty wynagrodzenia w czas, podwyżki oraz godnych warunków pracy.
— Sytuacja pracowników służb komunalnych jest po prostu tragiczna. Ludzie pracują bardzo ciężko i żyją w ciągłym strachu, gdyż nie wiedzą, czy pracodawcy będą w stanie wypłacić im wynagrodzenia w następnym miesiącu. Pracownicy obawiają się o swoją przyszłość — powiedziała „Kurierowi” Renata Telinskytė, przewodnicząca związku zawodowego pracowników służb komunalnych.
Samorząd firmom sprzątającym zwrócił 27 mln litów, ale jeszcze jest dłużny ponad 40 mln litów.
— Pisaliśmy pisma do Sejmu i rządu z prośbą, żeby zostało zwiększone finansowanie samorządu. Otrzymaliśmy pozytywną odpowiedź, ale w tym kierunku jeszcze nic nie zostało zrobione. Dlatego dzisiaj tu jesteśmy — mówi Renata Telinskytė.
Na pikietę przybyło około 150 osób, które skarżyły się przede wszystkim na bardzo niskie płace i przeciążenie pracą. Pikietujący trzymali w rękach transparenty z napisami: „Sejmie, i wilnianie chcą jeść”, „Wileńskie pieniądze dla Wilna” „Bez zupy nie będzie porządku”, „Na świąteczny stół wyłącznie świństwa Sejmu”.
— Obecna władza nie liczy się z ludźmi. Kto nie pracował jako dozorca, nie wyobraża co to za trud. Ja wstaję o 4 rano, żeby być o godzinie 6 w pracy. Zimą, gdy pada śnieg, na miejscu musimy być jeszcze wcześniej. Pracujemy po kilka osób. Mamy ogromne tereny do sprzątania — mówiła oburzona Oksana Anukevičienė.
Jak zaznaczyła, to jest bardzo ciężka praca fizyczna. Zimą, gdy jeszcze wszyscy śpią, dozorcy muszą odśnieżyć chodniki i posypać je piaskiem. To wszystko robią ręcznie. Trudno jest policzyć, ile kilogramów przedźwigają w rękach w ciągu dnia. Jesienią też nie jest łatwo, gdyż trzeba posprzątać liście i ogromne worki załadować do ciężarówki.
— Ten protest to rozpaczliwe wołanie o pomoc — mówili pikietujący. Dozorcy domagają się, żeby przydziały do sprzątania zostały zmniejszone, wynagrodzenie byłoby większe i zawsze płacone w czas, a także potrzebują nowoczesnej techniki, która pomogłaby w pracy.
— Jesteśmy tu po to, żeby powiedzieć, że my też jesteśmy ludźmi. Nam też jest ciężko pracować w dodatku za marne minimalne wynagrodzenie, które nie zawsze w czas jest płacone. Pracujemy po 7 godzin 6 dni w tygodniu — mówi Tereza Jegorova.
Jak przekonywali uczestnicy akcji protestacyjnej, ich praca jest bardzo ciężka, a wysokość zarobków nie pozwala na godne utrzymanie rodziny.
— Domagamy się szacunku w miejscu pracy i godnego życia dla siebie i swoich bliskich. Nie wiem, jak długo tu jeszcze wytrzymam. Nie mam sił. W tej pracy straciłam zdrowie, nie mam za co kupić leków. Mało tego, że płacą centy i nie w czas, to na każdym kroku jesteśmy poniżani — mówi Ona z Wilna.
Jak mówi, trudno jest nie tylko fizycznie, ale też psychicznie. Zimą, gdy pada śnieg, do godziny 8 muszą być wyczyszczone chodniki i posypane piaskiem.
— Od godziny 5 rana pracujemy z szuflą. Pracodawca sprawdza, czy jesteśmy na miejscu i czy pracujemy, a mieszkańcy bloków narzekają, że przeszkadzamy im spać. Praca dozorcy to najgorsza praca w świecie — podsumowała starsza kobieta.