Pierwsze lata były najgorsze. Mieszkaliśmy w prymitywnych chatkach z bali przetykanych mchem, zimą 40 stopni mrozu, śniegi równo z dachami leżały – wspomina wywieziona spod Wilna Alfreda Styczyńska w książce „Dzieci wygnane”. Z jej autorką Moniką Odrobińską rozmawiamy przy okazji premiery tytułu, która zbiega się z 80. rocznicą wywózek na Syberię z terenów wschodnich II Rzeczypospolitej.
W pierwszym półroczu 1940 r. władze sowieckie przeprowadziły trzy duże wywózki ludności z okupowanych terenów dawnej Rzeczypospolitej.
10 lutego w głąb ZSRS wywieziono głównie wyższych urzędników państwowych, policjantów, kolejarzy i leśników, a także osadników wojskowych, legionistów, żołnierzy walczących w 1920 r. Niektórzy są zdania, że w ich przypadku zsyłki były osobistym rewanżem Stalina za Cud nad Wisłą. Wywożono ich całymi rodzinami. 13 kwietnia zsyłka objęła żony i dzieci aresztowanych wcześniej oficerów i funkcjonariuszy straży granicznej. Gdy one przemierzały tysiące kilometrów na wschód, oni zaganiani byli do dołów katyńskich. 29 czerwca Rosjanie wywieźli na Syberię „bieżeńców”, czyli uchodźców uciekających na wschód przed niemieckim okupantem, a także rolników i rodziny „podejrzanych” urzędników.
Wywózki obejmowały tylko Polaków czy też przedstawicieli innych narodowości zamieszkujących te tereny. Jakie czynniki decydowały: narodowe, klasowe czy zupełny przypadek?
Przypadków raczej nie było, acz znam kobietę wywiezioną z rodziną na Syberię przez omyłkę rosyjskich żołnierzy, którzy przyszli po sąsiadów z piętra wyżej. Masowe wywózki były – począwszy od sporządzania list przy udziale miejscowych komunistów – sprawnie zorganizowane i prowadzone. Objęły „element niepewny politycznie”. Ludzi, którzy z racji swoich funkcji zawodowych, społecznych, światopoglądowych mogli Rosjanom utrudniać zaprowadzenie na okupowanych polskich ziemiach nowego ładu. Byli to głównie Polacy, w pierwszej wywózce około 70 proc. To oni w pierwszej kolejności „zrobili miejsce” dla osiedlanych tu Rosjan i Ukraińców. Z Wileńszczyzny najwięcej osób wywieziono rok później, w czerwcu 1941 r., tuż przed wkroczeniem Niemców.
*Jak duża, oczywiście szacunkowo, była liczba osób wywiezionych na Syberię?
Wszyscy, którzy dotarli na miejsce zsyłki, usłyszeli dwa komunikaty: „Polszy uże niet” i „tu pomrzecie”. Nawet szacunkowa liczba deportowanych wciąż jest trudna do ustalenia. Według danych sowieckich wywieziono 320 tys. osób, Instytut Pamięci Narodowej mówi o 800 tys., ale Główny Urząd Statystyczny i historycy II Korpusu szacują tę liczbę nawet na 1,3–1,7 mln.
Jak z zebranych opowieści w największym skrócie nakreśliłaby Pani obraz przebiegu wywózki przeciętnej rodziny?
Schemat był jeden. Łomotanie do drzwi w środku nocy i odczytanie wyroku. Deportacja, spakujcie tylko potrzebne rzeczy, bo tam, gdzie jedziecie, jest wszystko. Co bardziej ludzcy NKWD-ziści podpowiadali matkom na boku, by brały ciepłe rzeczy, garnki, pierzyny i inne, które wymienią na jedzenie. Potem byli odwożeni na stację kolejową, ładowani do wagonów towarowych po 50 osób.
Ilu z wywożonych nie przetrwało wywózek, ilu nigdy nie wróciło do swoich domów?
Co trzeci nie wrócił. Największa śmiertelność dotknęła wywożonych pierwszym transportem. Zimy w tamtych czasach były mroźne, a ta w 1940 r. wyjątkowo. Do oszronionych ścian wagonu przyklejały się włosy i części ubrania. Żelazny piecyk na środku nie dawał dostatecznego ogrzewania. Za toaletę robiła 15-centymetrowa dziura w podłodze. Wiadro z wodą wygnańcy dostawali raz dziennie, czasem raz na kilka dni na cały wagon. Ledwo starczało do picia, nie było mowy o higienie, szerzyły się choroby. Zmarłych i wycieńczonych żołnierze wyrzucali na śnieg. Na miejscu zastały ich warunki w zasadzie łagrowe, do tego praca ponad siły przy wyrębie tajgi. Głód i choroby także robiły swoje.
Później było lepiej?
Gdy pociągi wiozące zesłańców w lutym wróciły po kolejnych, był już kwiecień. I warunki pogodowe, i „stopień winy” okazywały się lżejsze. Wywiezieni zostali już nie do osad specjalnych, ale na wyznaczone miejsca stałego pobytu, głównie w Kazachstanie. Ale część wywożonych wiosną 1941 r. jeszcze w drodze zabiły bombardowania wojny niemiecko-sowieckiej.
Dysponuje Pani jakimiś szacunkami, jak wiele osób, spośród tych, które przeżyły gehennę wywózek i zdołały wrócić do powojennej Polski, jest jeszcze wśród nas?
Blisko 115 tys. osób, które dożyły „amnestii”, opuściło ZSRS z wojskami Andersa, 30 tys. wyszło z Berlingiem. Wielu zmarło w dalszej części wojny, kilka tysięcy zostało na Zachodzie. W tej chwili w Związku Sybiraków zarejestrowanych jest 17 tys. osób.
Kim są bohaterowie Pani najnowszej książki „Dzieci wygnane”?
Wygnańcami – jak podkreśla jedna z moich bohaterek. Nie uchodźcami, nie przesiedleńcami, ale wygnańcami, którym NKWD-ziści dali kwadrans do godziny na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy, a potem powieźli w głąb Rosji, gdzie do końca swych dni mieli budować potęgę Związku Sowieckiego. Zostali wypędzeni ze swoich domów, do których nie wrócili, bo po wojnie nie tylko domy nie były ich, ale także ziemie, na których one stały, nie były już Polską.
W jaki sposób Pani do nich docierała?
Metodą łańcuszkową. Nieocenionym źródłem kontaktów jest pan Mieczysław Pogodziński, wiceprezes Zarządu Głównego Związku Sybiraków. Od niego zaczęłam swoją wędrówkę, a potem kolejnych bohaterów pytałam, czy znają kogoś, kto z ZSRS trafił do Indii, Nowej Zelandii, Palestyny. Niesamowite swoją drogą, jak tych ludzi połączyły ich losy, że do dziś utrzymują relacje.
Losy zesłańców na podstawie przykładów do których Pani dotarła były różne.
Marysia miała osiem lat, kiedy w 1939 r. straciła ojca, a od mamy usłyszała: „Teraz to ty jesteś nasz tatuś”. Dziewięcioletni Mirek z rok starszym bratem przemierzyli nielegalnie 1000 km z łagru do podmoskiewskiego domu dziecka. 12-letni Mietek podręcznik szybko zamienił na siekierę, a dorabiał wyrabianiem walonek, ubijaniem nielegalnej trzody chlewnej, naprawą zegarów. Udająca piętnastolatkę 12-letnia Helena wypłakiwała się przed gen. Andersem, a w Indiach Romek przeżył, jak mówi, „Baśń z tysiąca i jednej nocy”.
Niewątpliwa trauma dzieciństwa musiała odbić się na ich dorosłych losach.
Trzyletnia Ola, gdy po stracie mamy i kilkunastu latach tułaczki wróciła do Polski Ludowej i mamę odzyskała, z trudem odbudowywała z nią relacje. Podobnie było z pięcioletnim Romkiem. Inni stracili ojców i dotąd nie wiedzą, co się z nimi dzieje, bo nie ma ich nawet na listach katyńskich. Jeszcze inni kwiaty mogą złożyć tylko na symbolicznym grobie Matki Sybiraczki, bo naprędce kopane groby ich matek zostały na Syberii. Helena do dziś nie zapłacze na wspomnienie głodu, ale nie może przeboleć uniemożliwionej przez zsyłkę kariery pianistki. Wszyscy oni w Polsce Ludowej musieli pisać życiorysy na nowo, bo przyznanie się do pobytu na Syberii dyskwalifikowało z uczelni czy z pracy.
Wśród bohaterów Pani opowieści jest m.in. Alfreda Styczyńska z domu Macutkiewicz, urodzona w leśniczówce Popaska pod Wilnem. Jak to się stało, że trafiła na Syberię trzy lata po wojnie?
Tak, gdy większość zesłańców cieszyła się już powrotem w 1948 r., Alfreda była wywieziona. Jej bracia w czasie wojny działali w konspiracji, ojciec uznawany był za „kułaka”, ale enkawudzistom chodziło nie o nich samych, ale o przykład dla reszty społeczności, co się z nimi stanie, jak z władzą ludową nie będą żyć w zgodzie.
Czym zajmowała się pani Alfreda na Syberii, jak wyglądał jej dzień powszedni?
Kiedy jej mama szła do pracy w tajdze, ona pilnowała dziecka żony naczelnika technicznego w obozie. Pod tym względem była uprzywilejowana. Ale i tak cierpiała głód. Gdy dziecko Rosjanki podrosło, Alfreda wyjechała do oddalonej o 20 km szkoły z internatem. Raz w miesiącu pieszo przemierzała drogę do domu.
W jaki sposób i dokąd wróciła z Syberii?
Pociągiem osobowym dojechała do punktu repatriacyjnego w Terespolu, a stamtąd na Ziemie Odzyskane, na Śląsk.
Z Niemenczyna na Wileńszczyźnie na Syberię trafił przyszły mąż Alfredy, Andrzej Styczyński, i jego rodzina. Jak wyglądała historia jego wywózki?
Ta wywózka także była odroczona. Młodzież z rodziny Styczyńskich przez całą wojnę konspirowała, a przez ich podwileński dom dosłownie przewijał się front. W 1945 r. nie uwierzyli, że to koniec wojny, że ich Niemenczyn nigdy już nie będzie polski. Na transport do Polski nie zdążyli. Kilka dni po patriotycznej manifestacji, w której brało udział starsze rodzeństwo Andrzeja, usłyszeli wyrok. Wieczna zsyłka na Sybir.
Proszę pokrótce opisać losy Andrzeja Styczyńskiego w syberyjskiej tajdze?
W jednej chwili musiał wydorośleć: pod wspólnym prysznicem w czasie drogi na Syberię pierwszy raz w życiu ten 12-latek zobaczył tyle nagich ciał, w tym kobiecych; uczestniczył w porodzie, a chwilę potem z ucznia przeistoczył się w mechanika samochodowego, wreszcie traktorzystę. Dopiero w Polsce dokończył naukę. Do szóstej klasy poszedł jako 20-latek.
Która z poznanych przez Panią historii wciąż w Pani żyje, nie pozwala zasnąć?
Mimo wspólnego mianownika wszystkie historie są inne, bo też inna jest ludzka wrażliwość. Najmocniej poruszyła mnie opowieść pani Aleksandry Kulak-Wawryki, która snuła ją nie tylko chronologicznie, ale także w głąb siebie. Przez cztery godziny, bez żadnej przerwy czy mojego pytania, „płynęła” z historią trzylatki, której mamę nagle aresztowano w ZSRS po tym, jak po „amnestii” udało jej się ocalić kilkadziesiąt polskich sierot. Gdy mamę aresztowano, Ola praktycznie stała się sierotą. Chwilowo odżyła w przyszywanej rodzinie w Nowej Zelandii, ale po powrocie do Polski musiała nauczyć się bycia dzieckiem swojej mamy.
Czy słuchając, a później spisując takie opowieści, można to robić bez łez spływających po policzkach? Jak Pani sobie z tym radzi?
Wbrew pozorom moje spotkania z sybirakami nie były wcale smutne. Mimo swoich lat i trudnych przeżyć zachowali pogodę ducha. Z dystansem mówią o „gościnie u wujka Stalina” czy „światowych wojażach”. Nie bagatelizują tamtych wydarzeń, ale taki mają sposób na odcięcie się od nich.
Monika Odrobińska
(ur.1978), dziennikarka i reportażystka, w swoich reportażach „dużą historię” opowiada z perspektywy „małych historii”, poszczególnych osób, rodzin, społeczności. Ukończyła polonistykę i dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim, od 15 lat związana z tygodnikiem „Idziemy”. W 2015 r. wydała pierwszą książkę „Rozmowy o rodzinie”, w 2018 r. ukazała się kolejna „Żyć nie umierać”. Prywatnie żona i mama, co sprawia, że najbliższe są jej tematy związane z rodziną, małżeństwem i więzami pokoleniowymi.
Jarosław Tomczyk
Artykuł opublikowany w wydaniu magazynowym “Kuriera Wileńskiego” nr 25(71) 20-26/06/2020