Jarosław Tomczyk: 27 stycznia będziemy obchodzili 80. rocznicę wyzwolenia niemieckiego nazistowskiego obozu koncentracyjnego i zagłady Auschwitz. Dwa dni później nastąpi premiera Pani książki. Biografii pisarza i poety Tadeusza Borowskiego, który do obozu trafił wiosną 1943 r. W jakich okolicznościach?
Marta Byczkowska-Nowak: Właściwie śladem swojej narzeczonej Marii Rundo, tytułowej bohaterki jego najsłynniejszego opowiadania „Pożegnanie z Marią”. Maria została aresztowana w „kotle” przy ulicy Puławskiej w Warszawie. Udała się do mieszkania zaprzyjaźnionych działaczy Polskiej Partii Robotniczej po tajne dokumenty dla przyjaciółki, która uciekła z getta i wpadła. Była to pierwsza wsypa środowiska PPR działającego w okupacyjnej Warszawie. Dla Tadeusza było dość jasne, co się wydarzyło, ale poszedł w jej ślady i wpadł w ten sam „kocioł”. Został aresztowany, spędził kilka tygodni na Pawiaku, w którego żeńskiej części osadzono Marię. W drodze na przesłuchania gdzieś tam nawet się spotkali. Po kilku tygodniach oboje zostali przewiezieni do Auschwitz. Ot, prozaiczna warszawska historia, można by rzec, ale możemy w niej zobaczyć również wielką historię miłosną.
Początki Borowskiego w obozie były trudne.
Zaczął jak wszyscy, od bardzo wycieńczającej pracy i w opłakanym stanie zdrowia szybko trafił do szpitala obozowego. I tu można powiedzieć, że mu się „udało”. Szpital obozowy w tym okresie funkcjonowania Auschwitz był już miejscem, gdzie faktycznie można było podreperować zdrowie, ale w wypadku Borowskiego ważniejsze okazało się to, że właśnie w tym miejscu znalazł bardzo przyjacielskie środowisko ludzi, którzy otoczyli go opieką. Można zaryzykować tezę, że pobyty w kolejnych obozach – bo po Auschwitz trafił jeszcze do Dautmergen i Dachau-Allach – przeżył dzięki opiece dobrych ludzi.

| Fot. Grzegorz Jakubowski, KPRP
Sam nie dałby rady?
Wszystkie relacje, które zachowały się na temat Borowskiego z czasów obozowych, rysują nam portret człowieka dokładnie odwrotny od jego bohatera literackiego, narratora opowiadań – Tadka. Duża część krytyki i współczesnych Borowskiemu czytelników nie zrozumiała tego rozróżnienia, utożsamiali autora z cynicznym, dobrze zorganizowanym, świetnie sobie radzącym więźniem. Ale Borowski nie był „vorarbeiterem Tadkiem”. On wymagał wsparcia i opieki. Przeżył Auschwitz, radząc sobie dobrze, ale była to w dużej mierze rola spotkanych ludzi, a trochę także poezji. To, że był ich obozowym poetą, sprawiło, że zyskiwał sobie sympatię. Ten najcięższy okres, pierwszą zimę w obozie, przeżył w przyjaznym środowisku szpitalnym, a wszystkie kolejne tzw. dobre komanda pracownicze, do których udawało mu się załapać, zawdzięczał znajomościom zawiązywanym z racji swojego przyjaznego charakteru. Wielu więźniów wspomina go jako bardzo serdecznego człowieka, podnoszącego kolegów na duchu poezją i dobrym słowem.

| Fot. Jakub Szymczuk, KPRP
Dla osób z powszechnym wyobrażeniem obozowych realiów może się wydawać szokujące, że Borowski pisał w Auschwitz wiersze.
Właśnie m.in. dzięki Borowskiemu dowiadujemy się, że ten obraz obozu, o którym pan mówi, nie wyczerpuje prawdy o Auschwitz. Oczywiście były tam końskie baraki, krematoria i nieludzkie warunki życia, ale to nie wszystko. Nie było jednego Auschwitz. Dowiadujemy się, że w obozie można było też tworzyć, grać w piłkę, oddawać się różnym rozrywkom, co było niezrozumiałe dla współczesnych mu czytelników i jest też trudne do uwierzenia dla nas. Borowski nie epatuje obrazami zbrodni, nie opisuje komór gazowych. W opowiadaniu „Ludzie, którzy szli” zawiera jedną z najbardziej wstrząsających scen w literaturze obozowej, opisując mecz piłki nożnej. Futbol był ważny w życiu obozowym, urządzano mecze nie tylko społeczności więźniarskiej, ale zdarzały się i rozgrywki więźniów z esesmanami. Narrator Borowskiego również bierze udział w takim meczu, a kątem oka widzi, jak kolorowy pochód mężczyzn, kobiet i dzieci maszeruje prosto z rampy kolejowej do komory gazowej. Piłka wychodzi za linię i pada słynne zdanie: „Wróciłem z piłką i podałem na róg. Między jednym a drugim kornerem za moimi plecami zagazowano trzy tysiące ludzi”. To takie zdanie klucz Borowskiego. Opisuje mecz, mówiąc w taki sposób o ludobójstwie. To jest siła rażenia jego literatury.

| Fot. arch.
Po wojnie Borowski nie od razu wrócił do Polski.
Pierwszy rok po wyzwoleniu spędził w Monachium. Pisał tam wiersze i w tych monachijskich strofach – które, co ważne, za jego życia nigdy nie zostały opublikowane, więc my nie znaliśmy jego rozterek – wyraźnie pobrzmiewa świadomość zbrodni NKWD i całego praktycznego wymiaru idei komunistycznej. On wiedział, co się działo w Polsce. Pisał wprost, że panował strach przed bezpieką. W tym pierwszym roku wolności próbował zresztą nawiązywać kontakty z prasą emigracyjną. Wysyłał wiersze do Jana Lechonia, który prowadził „Tygodnik Polski” w Nowym Jorku, do londyńskich „Wiadomości” Mieczysława Grydzewskiego, do „Orła Białego” Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Tego też długo nie wiedzieliśmy. Po jego powrocie do kraju środowiska emigracyjne okrzyknęły go zdrajcą i nie wracały do tego wątku.
Trudno pojąć, że Borowski z doświadczeniami dzieciństwa po powrocie do kraju jednak uwierzył w komunizm.
Jego droga do komunizmu nie była ani krótka, ani prosta, jak utrwaliła legenda. Była długa i poszarpana. Borowski stykał się z komunistami przez całe życie, począwszy od tragicznego dzieciństwa. Przypomnijmy, że urodził się w Żytomierzu, w rodzinie z tradycjami niepodległościowymi, która została bardzo mocno skrzywdzona przez Sowietów. Rodzice zostali aresztowani przez NKWD – ojciec za działalność szpiegowską na rzecz Polski, matka jako żona szpiega. W rezultacie pierwsza dekada życia Borowskiego upływa bez rodziców. Po powrocie z gułagów podejmowali próby sklejenia życia rodzinnego, ale nie do końca się to chyba udało. Zachował się wierszyk, w którym 10-letni Tadzio pisze: „komuniści to są kłamcy, którzy okłamują lud”. Dzieciństwo uformowało go w ten sposób, doświadczenie rodziców było mu dobrze znane. Komunistów miał też w swojej licealnej paczce: jeden z jego najbliższych przyjaciół, Arkadiusz Żurawski, artysta, który tworzył okładkę debiutanckiego tomu jego wierszy „Gdziekolwiek ziemia…”, był członkiem PPR, z komunistami związany był też kolega z gimnazjum Giovanni, z którego pamiętnika sporo się dowiadujemy. Na studiach Borowski związał się z Marią, która była łączniczką w PPR i z którą zaraz po powrocie do Polski wziął ślub. Podobnie było w Auschwitz, to właśnie w szpitalu, gdzie spędził kilka miesięcy, tworzyła się obozowa komórka PPR. Mimo tak bliskich związków personalnych i zdecydowanie lewicowych poglądów długo się przed komunizmem bronił.
Ale w końcu uległ.
Jego wstąpienie do partii w 1948 r. również musiało być poprzedzone rozterkami. Gdy pod koniec 1946 r. władze, dążąc do konsolidacji, doprowadziły do spotkania przedstawicieli młodych środowisk twórczych w Sejmie, a Wiktor Woroszylski, późniejszy przyjaciel Borowskiego, wystąpił przeciwko „na zawsze dwudziestoletnim” poetom warszawskim pokolenia Kolumbów, wyzywając ich od faszystów, Borowski wskoczył na mównicę jak oparzony i stanął w ich obronie. Wygłosił też słynne zdanie, że demokracji trzeba patrzeć na ręce. Gdy próbowano mu tłumaczyć, że czym innym jest demokracja burżuazyjna, a czym innym socjalistyczna, spytał, czy należy mierzyć to liczbą ludzi w więzieniach. Długo był nieprzekonany, zaraz po wojnie stwarzał komunistom wiele problemów. Tym wahaniom towarzyszy jednocześnie widoczna u Borowskiego potrzeba wyparcia. Pewnych rzeczy dziejących się w kraju stara się nie widzieć, mocno skupia się na literaturze, a trudno oprzeć się wrażeniu, że należało włożyć niemały wysiłek, by nie dostrzegać np. tego, że władze zaczynają brutalnie walczyć z Kościołem i ze środowiskiem akowców. Borowski zaczyna balansować na granicy świadomości i wyparcia, jest w tym coś z próby przekonania samego siebie. Do przebywającej w Szwecji Marii pisze: „Nie wierz temu, co piszą o Polsce. Ten kraj trzeba zobaczyć, żeby w niego uwierzyć”.
W końcu składa samokrytykę.
Kontekst jej złożenia też jest skomplikowany. Borowski został do tego jeśli nie przymuszony, to przynajmniej mocno nakłoniony. Słynny artykuł „Rozmowy” napisał na zamówienie partyjne, gdy przebywał w Berlinie. Aleksander Wat twierdził wręcz, że całe zdania tego tekstu były mu dyktowane przez telefon. Nie dowiemy się, czy to prawda, ale z prywatnego listu Borowskiego wiemy, że on w ogóle nie miał ochoty wysyłać tego tekstu do Polski, opóźniał to jak mógł.
Uwikłany w romans i z komunistami, i w życiu osobistym, dwa dni po narodzinach córki odkręca gaz. Nie udaje się go uratować…
Ta śmierć staje się symbolem, symboliczna jest też metoda, którą wybrał autor wstrząsającego opowiadania „Proszę państwa do gazu”.
Jaka jest jego spuścizna?
Tadeusz Borowski wszedł do kanonu, jego opowiadania są obowiązkową lekturą maturalną. W bezdyskusyjny sposób wpłynął na literaturę światową. Był pierwszą osobą, która w tak bezkompromisowy sposób pisała o obozach. On nie zobaczył tam prostego podziału na dobro i zło, wynaturzonych, złych esesmanów i uświęconych ofiar, tylko człowieka w całej jego okazałości. Powiedział: dobro i zło jest w każdym z nas, martyrologiczna wizja cierpienia i niepodlegający wątpliwości podział na katów i ofiary to mrzonka, dlatego trzeba wziąć odpowiedzialność i nie można pisać o obozie inaczej niż w pierwszej osobie. Dla współczesnych mu było to nie do przyjęcia. Również dla nas jest trudne. Owszem, zrozumieliśmy jego metodę twórczą, ale czy wyciągnęliśmy lekcję z jego wielkiego postulatu? Przecież wciąż zastanawiamy się, czy i jak mówić o ludobójstwie. Trzeba też wspomnieć o tym, że Borowski był doskonałym tematem do formowania różnych mitów i legend. Jego spuścizna w dużej części została niestety ukształtowana przez „pryszczatych” kolegów po piórze, którzy krótko po jego śmierci zajęli się rękopisami i wydaniami jego dzieł. Cenzura i autocenzura spowodowały, że poznaliśmy tylko tę część jego twórczości, która była zgodna z zapotrzebowaniem politycznym. W tym sensie część jego spuścizny została nierozeznana.
Na koniec wątek wileński. Borowski był związany z Tadeuszem Konwickim.
Zaprzyjaźnili się, gdy młody Konwicki zaczynał drogę twórczą, a Warszawa była dla niego zupełnie obcym miastem. Znał tylko kilka tras, a jedną z nich była droga na ulicę Kaliską, do mieszkania Borowskiego. Starszy kolega zaopiekował się aspirującym pisarzem, a nawet umożliwił mu debiut w czasopiśmie „Nurt”, którego był redaktorem naczelnym. „Nurt” doczekał się niestety tylko dwóch numerów, był czasopismem pokolenia młodych, które jeszcze chyba trochę wierzyło, że wszystko może i w literaturze i w publicystyce. Było to pismo zakrojone bardzo szeroko i odważnie. Konwicki wspominał, że przyjaźń z Tadeuszem Borowskim dała mu bardzo wiele. Trochę zagubiony, szukający wsparcia, nie mógł lepiej trafić. Borowski miał otwarte serce i głowę, ofiarował mu przyjaźń i tak ważną możliwość druku.
Czytaj więcej: Nigdy więcej Auschwitz!


Marta Byczkowska-Nowak (ur.1984) – literaturoznawczyni, dziennikarka i pisarka. Ukończyła Wydział Filologiczny na Uniwersytecie Łódzkim. Pracowała jako dziennikarka telewizyjna, krytyk teatralny oraz specjalistka ds. public relations. Współpracuje z tygodnikiem „Wprost”. W 2021 r. zadebiutowała książką „Którędy na wolność? Historia pierwszej dziewczyny, która uciekła z Auschwitz”, opowiadającą o Janinie Nowak, pierwszej kobiecie uciekinierce z obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Teraz ukazała się jej biografia znanego polskiego pisarza „Nieocalony. Tadeusz Borowski”.
Wywiad opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” Nr 4 (10) 25-31/01/2025