Takie pochodzenie to oznaka dumy, ale może onieśmielać. I tak też było w przypadku Simony, która czuła się przytłumiona wielkimi osobowościami rodu, sama nie widząc w sobie talentu, jaki od pokoleń definiował rodzinę.
Nestorzy rodu
Jej pradziadkiem był Juliusz Kossak, uznany malarz „od koni”, lubujący się w scenach historyczno-batalistycznych, dziadkiem – kolejny malarz, Wojciech Kossak, a ojcem – Jerzy Kossak, także malarz.
Kobiety w tym rodzie również wykazywały talenty. Córka Wojciecha Kossaka Maria Pawlikowska-Jasnorzewska została poetką, druga córka Magdalena Samozwaniec realizowała się jako pisarka satyryczna, z kolei jego bratanica – Zofia Kossak-Szczucka pisała m.in. powieści historyczne, w czasie II wojny światowej była założycielką „Żegoty”. Malarką i poetką została także starsza siostra Simony, Gloria Kossak.
I tylko ona, Simona, jak ta czarna owca w rodzinie, nie chwytała ani za pędzel, ani za pióro. Ale właściwie w jej przypadku to nieprzychylne określenie nie było wcale obraźliwe, bo ona nad życie kochała zwierzęta: czarne czy białe, śliczne czy brzydkie, przynosiła je poranione do domu i pielęgnowała. Była wielką miłośniczką przyrody.
I dziś, oczywiście, choć pamiętamy o jej sławnych dziadkach, oglądając ich wspaniałe płótna w muzeach czy sięgając po wiersze i prozę jej słynnych ciotek – to o Simonie mówi się obecnie najwięcej.
O jej niezwykłym życiu opowiada niemało artykułów, słuchowisk, filmów dokumentalnych. Powstały dwie biograficzne książki, jedna autorstwa wieloletniego przyjaciela ekolożki, fotografa Lecha Wilczka, który barwnie opowiada o ich wspólnym, ponadtrzydziestoletnim bytowaniu w Puszczy Białowieskiej, oraz książka Anny Kamińskiej pt. „Simona. Opowieść o niezwyczajnym życiu Simony Kossak” (2015).
Na podstawie tej ostatniej książki powstał scenariusz i film w reżyserii Adriana Panka pt. „Simona Kossak” (2024). I ten właśnie film zostanie zaprezentowany wileńskiej publiczności 4 marca br. w Domu Kultury Polskiej w ramach 5. Spotkań z Kinem Polskim. Wcześniej warto przybliżyć niezwykłe dzieje rodziny Kossaków: malarzy, poetek i pisarek i samej Simony.
Czytaj więcej: 2025 to czas ważnych rocznic. Oto patroni nowego roku
Dzieciństwo Simony Kossak
Jej przyjście na świat 30 maja 1943 r. nie było wcale radosnym dniem. „To miał być syn Jerzego, wnuk Wojciecha i prawnuk Juliusza (…). To miał być czwarty Kossak, męski potomek, dziedzic, który miał przejąć rodzinną pracownię przy pl. Juliusza Kossaka 4 w Krakowie, miał dźwigać sztalugi i znane nazwisko oraz przedłużyć dynastię (…). Na niego czekała cała rodzina” – pisała Anna Kamińska. Jerzy Kossak był rozczarowany przyjściem na świat kolejnej dziewczyny. Miał już dwie córki: Marię z pierwszego małżeństwa z Ewą Kaplińską i Glorię, której doczekał się z drugą żoną, Elżbietą Dzięciołowską-Śmiałowską.
Ale i jego piękna żona, zwana przez rodzinę pieszczotliwie Dziunią, nie była szczęśliwa. Nie wiadomo, o co chodziło, ale faktem jest, że nie była wzorową matką, nie przykładała się do obowiązków rodzicielskich, ani nad starszą córką Glorią, i tym bardziej nie chciała zajmować się nowo narodzoną Simoną – słabym niemowlakiem, które urodziło się z rozszczepionym podniebieniem i krzywicą. Dla Elżbiety Kossak ważniejsze były spotkania towarzyskie i przyjemności dnia codziennego. Córkami zajmowała się niania, poinstruowana, jak należy postępować z dziewczynkami.
Glorii wiele rzeczy uchodziło płazem, lecz Simonie nie folgowano. Wychowywana w atmosferze rygoru, ciągle słyszała, czego nie może. A nie mogła m.in.: zapraszać koleżanek, bujać się na krześle, trzymać łokci na stole, jeść szybko, mlaskać, chrząkać, głośno gadać i śpiewać, a już na pewno nie mogła zaglądać do pracowni ojca, by popatrzeć, jak ten maluje. Tego zaszczytu dostępowała jej starsza siostra Gloria, którą interesowały farby, sztalugi i cała ta atmosfera bohemy krakowskiej. I jak się okazało, otrzymała w spadku po krewnych talent malarski. Ojciec był zachwycony.
Tak więc dzieciństwo Simony upływało w cieniu wspaniałej siostry, która nie dość, że była utalentowana, to jeszcze bardzo ładna. Za to Simona miała charakter i wolę walki. Im bardziej rodzina ją ignorowała, tym bardziej była zdeterminowana, aby udowodnić sobie i innym, że jest coś warta. „W dzieciństwie i młodości bardzo często przeżywałam strach przed innymi ludźmi i chyba dorastając doszłam do wniosku, że jest to najbardziej upokarzające uczucie, jakie można przeżywać, ale się z tego strachu wyzwoliłam” – czytamy w książce Lecha Wilczka.

| Fot. Lech Wilczek, dzięki uprzejmości Wydawnictwa Marginesy
Zahartowana, stanowcza i desperacka
Znalazła ukojenie w bliskości zwierząt, jakby na przekór rygorystycznemu wychowaniu odbierała ogromną radość w obcowaniu wśród „braci mniejszych”. Od najmłodszych lat ganiała z psami, godzinami wpatrywała się w ptaki i niańczyła te, które wypadły z gniazda, do domu znosiła robaki i zdechłe myszy, by przeprowadzać na nich „eksperymenty”. Z zaskakującą łatwością nawiązywała więź z każdym zwierzęciem, traktując je z empatią i czułością, których brakowało jej w rodzinnym domu. Od dzieciństwa karmiona przekonaniem, że nie spełniła oczekiwań, uruchomiła wiele mechanizmów obronnych. I znalazła w sobie siłę, która pozwoliła jej odnaleźć własną drogę.
Zanim to nastąpiło, po zdaniu matury w 1961 r. próbowała bez powodzenia dostać się do szkoły aktorskiej. Następnie zaczęła studiować filologię polską na Uniwersytecie Jagiellońskim. Mimo że Simona miała w sobie mnóstwo miłości do literatury, to studia polonistyczne nie spełniły jej oczekiwań i po pierwszym roku zrezygnowała („nudą wiały wykłady z gramatyki opisowej”, jak wspominała).
Potem próbowała też dostać się na historię sztuki, ale się nie udało. I niespodziewanie w 1962 r. zaczęła pracę w Instytucie Zootechniki w podkrakowskich Balicach, co prawda na początku na stanowisku telefonistki, ale to był początek jej drogi, która doprowadziła ją do szczęścia i spełnienia. To tam w jej głowie zaczęła kiełkować myśl o zdawaniu na biologię.
Z zaangażowaniem przygotowywała się do egzaminów, gdyż mimo miłości do zwierząt biologia, a przede wszystkim chemia, nie była jej mocną stroną. Pierwsze podejście było nieudane, oblała właśnie chemię. Podeszła rok później – tym razem z sukcesem. Pod koniec września 1964 r. zakończyła więc pracę w Instytucie Zootechniki i rozpoczęła studia na Wydziale Biologii i Nauk o Ziemi Uniwersytetu Jagiellońskiego. Czuła się tam jak ryba w wodzie. Najbardziej podobały się jej zajęcia z zoopsychologii prowadzone przez prof. Romana Wojtusiaka, który zrozumiałym dla każdego studenta językiem opowiadał o zachowaniach zwierząt i o tym, jak je interpretować.
To właśnie prof. Wojtusiak został promotorem pracy magisterskiej Simony, która postanowiła pisać o dźwiękach wydawanych przez ryby. Była to dla niej bardzo osobista praca. W domu rodzinnym przez całe swoje dzieciństwo słyszała, że „dzieci i ryby głosu nie mają”, a teraz miała szansę, aby udowodnić, że jednak mają. I udowodniła.
Mimo że dorosła, w domu nic się nie zmieniło, nie czuła się dobrze, a dokładniej – czuła się w nim coraz gorzej. Ojciec już od lat nie żył, a schorowana matka traktowała córkę jak służącą. Wszystko w tamtym czasie było na jej głowie: robienie zakupów, sprzątanie, prowadzenie całego domu. Siostra zajęta sztuką, także nie okazywała jej choćby minimalnej życzliwości. I w głowie Simony zaczęła się snuć myśl o ucieczce, o wyjeździe z Krakowa, byłe dalej od Kossakówki. I znalazła swoje miejsce na Ziemi.

| Fot. Lech Wilczek, dzięki uprzejmości Wydawnictwa Marginesy
Dom pośrodku puszczy
Po obronieniu pracy magisterskiej w 1970 r. zaczęła się rozglądać za miejscem dla siebie. Pragnęła zamieszkać w głuszy, myślała o Tatrach albo Bieszczadach, ale nie znalazła tam odpowiedniej oferty pracy.
Propozycja przyszła z Białowieży, tuż przy granicy (wówczas) z ZSRS. Wówczas to był „koniec świata”, podróż z Krakowa trwała 13 godzin, ale ona jechała tam jak po wybawienie. Została zatrudniona w Zakładzie Badania Ssaków Polskiej Akademii Nauk. Jednak miejsce do zamieszkania, które zostało jej przydzielone, nie podobało się jej – były to pracownicze baraki, w których czuła się jak w getcie. Postanowiła sama poszukać takiego, które by jej odpowiadało, gdzie mogłaby w ciszy i spokoju prowadzić swoje obserwacje i badania. Tak trafiła na „Dziedzinkę”.
„Dziedzinką” nazywany był pewien urokliwy domek, należący do Białowieskiego Parku Narodowego, w samym środku puszczy, ok. 6 km od Białowieży, w którym nie było ani bieżącej wody, ani prądu, ani toalety. Chatka przez długi czas stała niezamieszkana i wymagała pilnego remontu. Simona dowiedziała się, że jest ona już obiecana komuś innemu – znanemu warszawskiemu fotografowi Leszkowi Wilczkowi.
Nie zniechęciło to Simony, która wynegocjowała z dyrektorem parku podział domu na pół, gdzie w jednej części mieszkałaby ona, w drugiej fotograf. I tak się stało. Para „była skazana na siebie” przez ponad 30 lat. Ich wspólne zamieszkiwanie nie było łatwe, obydwoje mieli silne charaktery, codziennością były sprzeczki i kłótnie, ale też łączyło ich swoiste poczucie humoru. Do dziś we wspomnieniach Leszka Wilczka krąży opowiastka o tym, jak Simona zamaszyście malowała belki sufitowe. Na ścianie wisiało cenne poroże jelenia. Wilczek wszedł i przerażony krzyknął: „Tylko mi rogów nie pochlap!”. Riposta była bezcenna: „To się odsuń!”.
Uważano ich za dziwaków. Z czasem ich wzajemny stosunek przerodził się w trudny do określenia związek będący mieszaniną szorstkiej przyjaźni i miłości. Łączyła ich miłość do Puszczy Białowieskiej. Wyobrażenia Simony o pracy przyrodnika i pozycji młodej kobiety w środowisku zdominowanym przez mężczyzn ulegały bolesnej weryfikacji. Musiała stawać w obronie nie tylko swoich ideałów, lecz także świata roślin i zwierząt. Słynęła z bezkompromisowych poglądów i wrażliwości na ich los. Sama siebie określała mianem zoopsychologa.
W uznaniu zasług na polu nauki i popularyzowania ochrony przyrody Simona Kossak otrzymała w 1997 r. od ministra środowiska odznakę honorową „Za Zasługi dla Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej”, w 2000 r. od prezydenta RP – Złoty Krzyż Zasługi.
Już za życia stała się żywą legendą. Od kwietnia 2001 r., przez sześć lat, codziennie na antenie Radia Białystok opowiadała ciekawie i z sercem o rozmaitych stworzeniach, starając się uczulić ludzi na los braci mniejszych. Gawędy „Dlaczego w trawie piszczy?” zawsze miały rzesze wiernych słuchaczy, zafascynowanych zarówno przyrodą, jak i porywającym, emocjonalnym sposobem opowiadania Simony Kossak.
Do dziś jest ikoną Podlasia – mieszkańcy Białowieży czy Hajnówki mówią o niej z dumą „nasza Simonka”.
Zmarła po długiej i ciężkiej chorobie, 15 marca 2007 r., w białostockim szpitalu klinicznym. Została pochowana na cmentarzu parafialnym w Porytem k. Stawisk – miejscowości, w której wzięli ślub jej dziadek, Wojciech Kossak z babką Marią z Kisielnickich.

Warto wybrać się na film „Simona Kossak” (2024, reż. Adrian Panek), który wprowadzi nas w niepowtarzalne relacje z przyrodą. Poznamy tam kobietę o szczerej i naturalnej charyzmie, wyjątkowej osobowości. W głównych rolach: jako Simona Kossak – Sandra Drzymalska, w roli fotografa i przyjaciela Simony, Lecha Wilczka – Jakub Gierszał, Borys Szyc jako dyrektor Batur, Agata Kulesza gra matkę Elżbietę Kossak, Marianna Zydek – Glorię Kossak.
Artykuł opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” Nr 9 (25) 01-07/03/2025